Mateusz - wróć! - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

publicystyka > artykuły

Żadnego listu, żadnego motywu
Mateusz - wróć!

Jacek wyszedł z domu o godzinie 15. Wtedy jego matka widziała go po raz ostatni. Dwanaście godzin później wiszącego w piwnicznym klubie chłopca znalazła matka jego byłej dziewczyny. Po czterech dniach odbył się pogrzeb Jacka. Uczestniczył w nim Mateusz, który trzy dni później, 20 stycznia tego roku, wyszedł z domu i już nie wrócił. Obaj chłopcy byli uczniami tej samej szkoły w Łaziskach Górnych.

13 stycznia Jacek wyszedł z domu około godziny 15. Z reguły w takich przypadkach odwiedzał któregoś z kolegów. Spacerowali wówczas całe godziny po okolicy. Jakiś czas przesiadywali w klubie w piwnicznym klubie w jednym z bloków na osiedlu w Łaziskach Średnich. Niedługo to jednak trwało, bo wciąż ktoś coś stamtąd pod ich nieobecność zabierał lub niszczył.

Regularnymi bywalcami klubu było ich kilkoro, między innymi Sławek, Łukasz, Jacek, Mariola. Tych dwoje przez krótki czas miało się ku sobie. Ot, nastoletnia miłość 15-letniej dziewczyny i niespełna 18-letniego chłopca, która szybko w tym wieku mija. Zaczęli chodzić ze sobą jesienią, zerwali, nim na dobre nastała zima. Mama dziewczyny mówi, że bardzo lubiła Jacka, jednocześnie przyznaje, że choć sympatyczny, był raczej skryty i nieskory do zwierzeń, choć czasami powiedział coś więcej:
- Kiedyś stwierdził, że prędzej czy później pitnie z domu - mówi.

Matka chłopca zaprzecza, by miał ku temu powody, ale dodaje, że około listopada jej syn zmienił się nie do poznania.

- Nie chciał jeść,

miewał błędny wzrok,

narzekał na swój wygląd - mówi ze łzami w oczach. - Co sobota jeździł na dyskoteki do Wyr. Wracał późno, gdy z mężem już spaliśmy, więc nie wiem, w jakim stanie przyjeżdżał. Z jego notatek, które znaleźliśmy, wynika, że pił tam piwo. Kiedy go zapytałam, czy nie bierze narkotyków, pokazał mi ręce na dowód, że nie.
Feralnego dnia powiedział matce, że potrzebuje dużo pieniędzy. Nie wytłumaczył, na co są mu po potrzebne. Wkrótce wyszedł. Godzinę później matka zaczęła wypatrywać syna przez okno. Po północy wybrała się do jego kolegi w sąsiednim bloku. Drzwi do klatki były jednak zamknięte, a ciemność uniemożliwiała odszukanie właściwego nazwiska na domofonie. Około godz. 2.30, korzystając z książki telefonicznej, zadzwoniła do matki byłej dziewczyny chłopca. Poprosiła, by sprawdziła, czy Jacka nie ma przypadkiem w klubie mieszczącym się właśnie w bloku, w którym ta mieszka. Kobieta spełniła prośbę. Zeszła do piwnicy wraz z córką.
- To było straszne. Uchyliłam drzwi i zobaczyłam Jacka z pętlą na szyi - opowiada do teraz wstrząśnięta tamtym widokiem. - Córka wpadła w histerię. Zadzwoniłam do matki Jacka i nie tłumacząc jej, co się stało, powiedziałam, by natychmiast przyszła.
Przybyła też policja oraz pogotowie. Jak mówi prowadzący sprawę prokurator Jacek Długosz, lekarz nie określił godziny zgonu, więc nie wiadomo, o której rozegrała się tragedia. Wiadomo jedynie, że chłopak nie był w tym czasie pod wpływem alkoholu ani środków odurzających. Jak twierdzą sami rodzice, jedna z ich znajomych widziała go jeszcze około godz. 21, stojącego z kimś przed wejściem do klatki, w której mieścił się klub.

Jacek wisiał na lince, którą pokazywał wcześniej kolegom mówiąc, że kiedyś powiesił się na niej jego wujek. Rodzice mówią, że to nieprawda. Schorowany wujek chłopca popełnił przed laty samobójstwo, używając paska.
Krótkie policyjne dochodzenie i przesłuchanie prokuratorskie nie wskazało najmniejszych nawet śladów umożliwiających zrozumienie motywów czynu Jacka. Przyjęto go jako typowe samobójstwo, nie stwierdzając udziału osób trzecich. Tymczasem okolica zaczęła huczeć od plotek.
- Niektórzy zaczęli obwiniać o śmierć Jacka moją córkę! Chłopcy opowiadają mi, że kiedy pojawiają się na osiedlu, wszyscy

patrzą za nimi jak na morderców

- opowiada matka dziewczyny.

Przyczyn targnięcia się chłopca na swe życie nie rozumie nikt - rodzice, znajomi, koledzy.

- W tej sprawie brak jest punktów zaczepienia, nie ma motywu. Chłopak nie zostawił żadnego listu pożegnalnego. Musiało być coś takiego w jego psychice, że targnął się na życie - przypuszcza podkomisarz Andrzej Stefański, naczelnik wydziału dochodzeniowo śledczego w Komendzie Rejonowej Policji w Tychach.
- Jacek nie miał kłopotów w szkole - stwierdza dyrektor Zespołu Szkół nr 1 w Łaziskach Górnych, gdzie Jacek był uczniem III klasy zawodówki.
Cztery dni później, w sobotę, odbył się w Łaziskach Średnich pogrzeb chłopca. Uczestniczył w nim wraz z wieloma innymi Mateusz, mieszkający w Zgoniu - sołectwie Orzesza, chłopak z tej samej szkoły, ale rok młodszy, uczący się w II klasie technikum. Nikt nie potwierdza, by chłopcy się wcześniej znali. Mimo to Mateusz bardzo przeżył śmierć Jacka.
- Najpierw upierał się, że chce koniecznie na ten pogrzeb pojechać, co mnie zdziwiło, bo wcześniej o żadnym Jacku nie opowiadał. Po pogrzebie przyjechał do domu załamany - mówi jego matka.
Kolejne dwa dni nie wskazywały, aby miało się zdarzyć coś nadzwyczajnego. Tymczasem we wtorek 20 stycznia Mateusz, zabierając ze sobą znaczną sumę pieniędzy i atlas samochodowy, wyszedł z domu i od tej pory


ślad się po nim urywa.

Koledzy wysiedli z autobusu w Łaziskach, a on pojechał dalej. Był jeszcze ponoć widziany w Mikołowie, a później przepadł jak kamień w wodę.

- Od tego czasu przejechałem w poszukiwaniu za nim ponad 2 tysiące kilometrów samochodem - mówi jego ojciec. - Obszedłem tak zwane młodzieżowe lokale w najbliższej okolicy i w Katowicach. Wiele z nich to zwykłe speluny, w których, jak widzieliśmy, podaje się alkohol nawet piętnastolatkom.

Mateusza nie znalazł. Rodzice zwrócili się ze sprawą do programu „Ktokolwiek widział...”, szukają pomocy u różdżkarza. Wielokrotnie spotykali się z jego kolegami i ich rodzicami.
- Zauważyłem, że wokół tej sprawy panuje zmowa milczenia. Nikt nie chce nic mówić. Każdy twierdzi, że nic nie wie, ale czyż nie dziwne jest na przykład to, że matka jednego z kolegów Mateusza znała dokładną kwotę pieniędzy, jaką ze sobą zabrał? - dziwi się ojciec chłopca. - Dowiedziałem się, że ostatnio bywał na wagarach razem z kilkoma kolegami. Wszyscy ubierają się na czarno i słuchają muzyki punkowej. Nikt nie chce jednak powiedzieć gdzie.

Rodzice nie potrafią sobie wytłumaczyć motywów ucieczki.
- Koledzy twierdzą, że bał się wywiadówki, bo miał kłopoty z kilku przedmiotów, ale przecież wiedzieliśmy o nich - stwierdzają. - Podobno kolegom opowiadał, że w domu wszystko ma, ale brakuje mu wolności. Jest spokojny, ale podatny na wpływ innych. Gdyby mu pięć razy o czerwonym powiedzieć, że jest zielone, to uwierzy. Jednocześnie jest bardzo zamknięty w sobie.

Szukając przyczyn ucieczki syna, łączą ją z dziwnym zdarzeniem na tydzień przed jego zniknięciem. Jak opowiadają, 12 stycznia ich


młodszy syn został porwany

podczas drogi do pobliskiej szkoły przez dwóch mężczyzn poruszających się czarnym audi. Wozili go kilka godzin po okolicy, byli w Katowicach, w końcu udało mu się uciec.

- Policja uznała to za wymysł. Stwierdzili, że syn najprawdopodobniej wymyślił tę historię, a w rzeczywistości był na wagarach - mówi matka chłopca.

W orzeskim komisariacie panuje raczej przekonanie, że Mateusz najprawdopodobniej ruszył w Polskę i będzie jeździł, dopóki starczy mu pieniędzy. Znany jest tutaj wypadek z Łazisk, ale funkcjonariusze nie łączą tych spraw, uznając za przypadek to, że obaj chłopcy uczyli się w tej samej szkole.
Rodzice chłopców przyznają, że może to być zbieg okoliczności, ale nie wykluczają, że obydwie sprawy mogą się łączyć. Jeden potrzebował dużo pieniędzy, drugi je zabrał. Chodzili do tej samej szkoły. Kto wie, czy się nie znali, chociaż ich koledzy twierdzą, że nie. Nikt nie zna motywów czynu Jacka, nikt nie wie, dlaczego uciekł Mateusz - chciał, musiał, bał się kogoś?
- On się może teraz bać wrócić do domu - mówią rodzice Mateusza. - Jeżeli przeczyta ten artykuł, niech wie, że może to zrobić w każdej chwili, bo my czekamy.


(Dziennik Zachodni, 45/1998)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego