Andrzej Rosiewicz - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

publicystyka > muzyka

Radarowiec u agenta
Z Andrzejem Rosiewiczem w kolejce po bigos

Słynnego przed laty piosenkarza Andrzeja Rosiewicza, wykonawcę takich przebojów jak ,,Chłopcy radarowcy” czy ,,Najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny”, spotkaliśmy niedawno w Tychach w... kolejce po bigos.

- Panie Andrzeju, pan stoi w kolejce? Kiedyś w takiej sytuacji ze dwadzieścia osób przybiegłoby do pana z tym bigosem.
- Cóż, czasy się zmieniają...
- Słyszałem, że w pana życiu wiele nowego. Podobno ożenił sie pan niedawno. Jak ma na imię wybranka?
- Szczęśliwa wybranka nazywa sie Iwona i jest krakowianką.
- Urodził się też państwu syn.
- Jędrzej.
- Andrzej czy Jędrzej?
- Właśnie Jędrzej, aby trochę od tatusia odróżnić.
-
A inne nowości?
- Każdy dzień jest nowy, więc i nowości zawsze sporo.
- Chyba wszystkim wydaje się, że doskonale pana znają, czy to z płyt, czy z estrady. Każdy pamięta te słowa: „Tam na polu stoi krowa, stoi krowa pełna mleka" i nuci dalej o chłopcach radarowcach, albo o Zenku, który wstać nie może. Tymczasem są to piosenki sprzed wielu lat. „Zenek” jest chyba z roku 1979, a „Radarowcy” z 1981...
- „Radarowcy” też powstali w końcu lat 70., ale cenzorzy nie chcieli ich wtedy puścić.
- Dla wielu słuchaczy pana kariera zakończyła się właśnie na „Radarowcach”. Potem jakoś o panu ucichło.
- Bardziej spostrzegawczy obserwatorzy zauważyli, że w 1981 roku pojawił się - jak to określili niektórzy dziennikarze - inny Andrzej Rosiewicz. Napisałem wówczas trzy ważne piosenki: „Graj cyganie graj, czyli pieśń o zachodnich bankierach”, która powstała z okazji ,,Solidarności", „Balladę o propagandzie sukcesu” - śpiewałem ją na Festiwalu Piosenki Prawdziwej „O złoty knebel” w hali „Olivii” w Gdańsku oraz „Prawdy, prawdy po trzykroć”.
- Były to pieśni, jak to się wówczas określało - zaangażowane, dla pana nietypowe.
- Ja śpiewam z reguły pastisze, humorystyczne komentarze, a to nie było do śmiechu.
- Dla wielu ludzi pozostał pan jednak komikiem na scenie. Zgadza sie pan z takim wizerunkiem?
- Wchodzę na scenę właśnie po to, aby wzruszać lub śmieszyć. Inne uczucia są mniej ważne.
- Jako jeden z nielicznych tworzył pan sztukę pastiszu. To było coś innego niż piosenka zaangażowana w wykonaniu na przykład Jacka Kaczmarskiego - patetyczna, nawiązująca do tradycji…
- ...Kaczmarski był najwybitniejszym przedstawicielem tego gatunku, kontynuatorem Wysockiego.
- Później nastąpiły lata 80. Jak one panu minęły?
- Jak innym, na ograniczeniu swobód. Gdy ktoś pracował jako urzędnik, to tego specjalnie nie odczuwał, ale gdy człowiek był osobą publiczną i wypowiadał się na scenie, dotykały go obostrzenia i ograniczenia. Tym sposobem dopiero w roku 1984 wyjechałem za granicę. Tam napisałem wzruszającą piosenkę „Pytasz mnie, co właściwie cię tu trzyma”.
-
W pana karierze był także teleturniej - „Panie na planie”, który dosyć szybko zniknął.
- To prawda, choć zrealizowałem około 30 odcinków zaczynających tę całą konkursową modę. Teraz, na przykład, taki Kaczor czy Strasburger prowadzą konkursy w telewizji. Jest to działalność zastępcza. W moim konkursie postawiłem warunek, że w każdym odcinku śpiewam nową piosenkę. Dzięki temu przedstawiłem w telewizji 30 nowych utworów. Generalnie, prowadzenie konkursów przez aktorów uważam za stratę czasu i marnowanie talentu.
- Nie jako sposób dorobienia sobie?
- Oczywiście, może nie mają innych propozycji telewizyjnych czy filmowych.
- A jak u pana z tymi propozycjami?
- Słabo. Telewizja jakoś nie chce wykorzystywać moich zdolności. Boleję nad tym. Przyszła zmiana gwiazd i to jest normalne, ale showmanów właściwie nie ma i powinno się takich ludzi, jak ja, wykorzystywać. Nastąpiła jednak nowa moda, choć powiedziałbym, że jest to uzurpatorstwo artystyczne. Niektórzy, jak na przykład Liroy, tworzą takie gatunki, które, w tradycyjnym rozumieniu sztuki, sztuką nie są. Często graniczą nawet z wulgaryzmem, jak w przypadku tej pani z zespołu ONA, która, rzuciła „mięchem” w nauczycieli. Za uzurpatorstwo uważam to, że ludzie, którzy mają w sumie wymiar talentu nie za duży, wręczają sobie „Fryderyki”, czyli statuetkę geniusza muzyki fortepianowej. Jest to bałwochwalstwo.
- Są różne benefisy, czy come backi. Możemy spodziewać się powrotu Andrzeja Rosiewicza?
- Właściwie ciągle występuję, choć nie są to trasy koncertowe, ani taka popularność, jak kiedyś. Nie mam zamiaru rezygnować z występów, gdyż są moją pasją. Wciąż piszę piosenki i wydaje mi się, powinienem znów zaistnieć. Uważam, że wśród działaczy estradowych znajdą się na tyle rozsądni ludzie, by takiego faceta, jak Rosiewicz, wykorzystać.
- Dla artysty wyznacznikiem są nie tylko koncerty, także sława. Pan ją ma, ale zdobyta jakiś czas temu wymaga potwierdzenia. Co tu dużo mówić - nie ma teraz wokół pana wianuszka fanów proszących o autograf, a dwadzieścia lat temu by się pan od nich nie opędził. Czy panu tego nie brakuje?
- Cel został osiągnięty, szczyt zdobyty i kontynuacja nie jest potrzebna.
- A odcinanie kuponów od sławy?
- Byłoby wówczas, gdybym nie robił nie nowego i tylko cały czas śpiewał „Radarowców” oraz „Witaminy”. „Radarowców” już nie wykonuję, chociaż ludzie się domagają.
- Z założenia pan ich nie śpiewa?
- Raczej ze zmęczenia.
- A co z „Zenkiem”?
- „Zenka” też już nie śpiewam. A wracając do benefisów, to wie pan, jakoś nie chce mi się patrzeć wstecz, chociaż rocznice się zbliżają, w końcu mam 28 lat zawodowej pracy na scenie. Zacząłem od Asocjacji Hagaw w 1970 roku. Z pewną niechęcią podchodzę jednak do jubileuszy. To jest dla ludzi, którzy się poważnie czują, są zmęczeni, a ja do nich nie należę.
- Nie myślał pan o powrocie do jazzu?
- Były takie pomysły na zasadzie wspomnień. Nie za chętnie do nich wracam. Zespół był bardzo fajny, ale nie lubię odgrzewać tego, co minęło. Z drugiej strony nie jestem pewien, czy ta muzyka by się przyjęła, bo Hagaw nie był dla szerokiej publiczności.
- Ma pan konkretne plany na najbliższy czas?
- Mój błąd polega na tym, że nie za bardzo potrafię pracować z wyprzedzeniem. Dosyć szybko reaguję na to, co się dzieje, a jednak czasem przychodzę za późno. Wymyśliłem rewię dziecięcą „Michael Jackson na Ursynowie”. Poszedłem z tym do Centrum Kultury i usłyszałem, że chętnie by to zrobili, ale budżet mają już pół roku temu zamknięty. Tym sposobem napisałem wiele piosenek, ale nie miałem okazji ich prezentować. Gdy była sprawa Oleksego, napisałem piosenkę ze słowami: „Salałeś, salałeś, oj, w co się Józek wdałeś”, czyli takie disco polo o szpiegostwie. Mieliśmy nawet nagrany wideoclip, ale ktoś zadzwonił do dyrektora firmy i powiedział: „Słuchaj Mietek, ty tego nie puszczaj, bo ci zaszkodzą”. Gdy się dotyka wielkiej polityki, to się człowiek naraża, wiec tego „Józka” w końcu nie było, chociaż teraz śpiewam go podczas koncertów.

(Dziennik Zachodni, 119/1998)

 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego