Tyszanie nie z tej ziemi link - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

proza

Tyszanie nie z tej ziemi.
Muzeum Miejskie w Tychach, Tychy 2009.

ISBN 978-83-926283-5-4



(fragmenty)



Prolog:

Ojczyzna ze skrawków zbudowana


Jeżeli ktoś spodziewał się, że bohaterami tej książki będą wyłącznie ludzie, których zna świat, a już na pewno cała Polska, jest w błędzie. Oczywiście, mowa w niej również o takich, ale przecież sława nie stanowiła tutaj żadnego wyznacznika. Podstawowym kryterium stały się dla autora nietuzinkowe losy ludzi, o których ta publikacja traktuje, zaś wielki wpływ miała na to II wojna światowa, którą każdy z nich przeżył.
Jedni mieszkali w Tychach od pokoleń, inni trafili tu dopiero w latach 50. minionego stulecia w wyniku powodowanej różnymi względami migracji, a dla niektórych był to tylko jeden z przystanków, bynajmniej nie najważniejszy, na ich życiowej drodze. Każdy z nich miał swoje przeżycia, inne korzenie, odmienne doświadczenia. Ich pojedyncze historie zebrane w jednej publikacji stanowią zbiorowy portret miasta, które po 1950 roku, w związku z wielką rozbudową, stało się swoistą ziemią obiecaną Polaków z różnych regionów kraju. Małą ojczyzną budowaną ze skrawków różnych ojczyzn, z początkiem porozrzucanych, ale po latach dopasowanych już do siebie jak komplet puzzli, w którym brak choćby jednego elementu powodowałby, że układanka byłaby niepełna.
Rozmowy z bohaterami tej publikacji prowadzone były w jesieni ich życia. Wielu z nich już nie żyje. Postanowiliśmy nie odnotowywać tego jednak. Wszak liczy się pamięć o nich, a ta przekracza granicę życia i śmierci. Oni wszyscy na zawsze już pozostaną cząstką Tychów.


(…)
Emilia Duka:

Żona świętego Piotra


Gdy mieszkająca w Kobiórze kilkunastoletnia wówczas Emilia Klaja poznała w 1930 roku Józefa Dukę z Tychów, w najśmielszych myślach nie mogła nawet przypuszczać, że oto nierozerwalnie wiąże swój los ze Świętym Piotrem.

Pogrzeb i wesele

Urodziła się w 1914 roku jako trzecie dziecko Józefa i Katarzyny z domu Jaromin. Z rodzicami, siostrą Anną i bratem Franciszkiem mieszkała w stojącej do dziś w Kobiórze kamienicy „na Mleczku” przy drodze na Kajzerowiec. Klajowie mieli dwa pokoje z kuchnią, ogród, studnię przed domem.

Gdy Emilia była zaledwie trzymiesięcznym niemowlakiem, jej ojca powołano do wojska niemieckiego i wysłano na front. Pod Częstochową dostał się do rosyjskiej niewoli i ślad po nim zaginął. Rodzina nie wiedziała, że zesłano go na Sybir. Wrócił dopiero w roku 1920. Pani Emilia chodziła już do pierwszej klasy. Była akurat w szkole, gdy ktoś przybiegł z wiadomością o powrocie jej ojca. Nauczycielka od razu zwolniła ją z lekcji.

Kilka lat później jej siostra Anna poznała Ludwika Gerlicha z Tychów. W roku 1930 miał odbył się ich ślub. Niestety, doszło do tragedii. Narzeczony, który pracował na kolei, zginął w czasie kładzenia nowych torów. Szesnastoletnia Emilia była na jego pogrzebie. Wówczas po raz pierwszy zobaczyła starszego od niej o trzy lata Józefa Dukę, którego zmarły był wujkiem. Chłopak był najstarszym z dziewięciorga dzieci Bronisławy i Jana, byłego powstańca śląskiego. Rodzina mieszkała w Tychach przy ulicy Starokościelnej, w domu obok kapliczki św. Jana Nepomucena niedaleko młyna. Józef pracował sezonowo na kolei.

Niedługo po pogrzebie wujka przyjechał do Kobióra z jego fotografiami. Wkrótce zjawił się ponownie, ale już bez zdjęć. Trudno było ukryć, zresztą wcale nie zaprzeczał, że sprowadza go sympatia do Emilii.
Okres narzeczeński trwał pięć lat. W tym czasie Józef odbył półtoraroczną służbę wojskową. Wrócił 17 sierpnia 1934, a rok później, 23 września 1935 ksiądz Franciszek Pawlyta z kościoła pw. Wniebowzięcia Matki Boskiej w Kobiórze udzielił młodym sakramentu małżeństwa.

- Przyjechał rano bryczką, razem z grającą całą drogę od Tychów orkiestrą - pani Emilia doskonale zapamiętała ten dzień.
Przyjęcie weselne odbyło się w sali u Machalicy. Trwało do białego rana, bawiło się na nim około pięćdziesięciu gości.

Młodzi zamieszkali w Tychach w wynajętym od państwa Latusków pokoju przy ulicy Krótkiej. W rok po ślubie urodziła się pierwsza córka - Maria. Józef Duka handlował wówczas zegarkami, dopiero później zdobył pracę w papierni w Czułowie.
W 1938 roku małżeństwo przeprowadziło się do kamienicy Jarominów przy ulicy Damrota.

W niemieckim mundurze

Tydzień przed wybuchem II wojny światowej Józef otrzymał kartę mobilizacyjną do jednostki Strzelców Podhalańskich w Bielsku, która kilka dni później została przetransportowana do Mikołowa. Rzut kamieniem od jego domu! Dlatego 31 sierpnia dostał przepustkę, by móc odwiedzić ciężarną żonę, Dukowie spodziewali się bowiem drugiego dziecka. Nazajutrz o świcie co sił w nogach gnał rowerem do garnizonu.

Tymczasem będąca w siódmym miesiącu ciąży Emilia razem z maleńką córeczką, teściami i rodzeństwem męża postanowiła uciekać przed Niemcami. Maszerowali w kolumnie podobnych im uchodźców.

Doszli za Ojców. Tam, gdy spali nocą w jakiejś piwnicy, zastał ich niemiecki oddział. Żołnierze kazali wracać do domu. Pani Emilia pamięta, jak w okolicach Olkusza Niemcy z wysokiego mostu zrzucali do rzeki wyłapywanych z kolumny Żydów. Tuż przed Tychami napotkani znajomi ludzie ostrzegali jej teścia, że w domu już na niego czekają. Mimo to wrócił. Został aresztowany i za swoją powstańczą przeszłość wywieziony do Buchenwaldu. Ku zaskoczeniu wszystkich zwolniono go i w lutym 1940 roku przyjechał do Tychów. Zastał tu ocalałego po kampanii wrześniowej syna Józefa, który wzięty do niewoli pod Mińskiem Mazowieckim i osadzony w obozie jenieckim w Wadowicach, wkrótce został wypuszczony. Zdążył jeszcze przed urodzeniem swej drugiej córki, Anieli, która przyszła na świat 30 października.

Szczęście rodziny było jednak krótkie, bo jeszcze w lutym Jan Duka ponownie został aresztowany i osadzony w więzieniu w Mikołowie. Co prawda, zwolniono go w marcu, ale 1 maja w jego domu znów zjawili się Niemcy. Po trzech dniach wywieziono go do obozu w Dachau, skąd w lipcu trafił do Matthausen. Tam zmarł 6 października w nieznanych do dziś okolicznościach. Zawiadomienie o śmierci rodzina otrzymała po kilku tygodniach.

Chociaż zginął jako polski patriota, trzech jego synów, w tym także Józef, dostało powołanie do niemieckiej armii. Dwaj jego młodsi bracia nigdy z wojny nie wrócili, zginął także brat pani Emilii, Franciszek. Jej mąż, któremu za próbę odmowy złożenia przysięgi zagrożono sądem polowym, trafił w 1942 roku na front wschodni. W październiku dostał urlop i przyjechał do Tychów.
- Przyszedł do domu, gdy akurat wróciliśmy z mszy w intencji jego szczęśliwego powrotu z wojny - wspomina Emilia Duka. - Był kilka dni, a później musiał jechać do jednostki w Niemczech.


Sierżant Stypułkowski

W marcu 1943 roku znalazł się w Afryce. Nie miał zamiaru walczyć z wojskami aliantów. Przy pierwszej okazji, w maju, rozmyślnie dostał się do angielskiej niewoli. Zdołał dowieść tego, że jest Polakiem i 26 października został żołnierzem 9. Baonu Strzelców Flandryjskich w Szkocji w stopniu plutonowego. Dla bezpieczeństwa swej rodziny w okupowanym kraju przybrał nazwisko Stypułkowski. Walczył w I Polskiej Dywizji Pancernej pod dowództwem gen. Stanisława Maczka. Przeszedł z nią cały szlak bojowy od Francji po Danię. Jedną z ważniejszych bitew, w których brał udział, było wyzwolenie holenderskiej Bredy. We wrześniu 1944 roku, awansowany do stopnia sierżanta, został dowódcą plutonu łączności.

Tymczasem jego żona nie miała żadnych informacji co do jego losów, poza niemieckim zawiadomieniem, że dostał się do angielskiej niewoli. Wojna dobiegała końca, do Tychów weszli Rosjanie. Emilia Duka musiała opuścić z córkami dom, bo zajęli go czerwonoarmiści. Opowiada, że najgorsi byli ci pierwsi. Rabowali dobytek i demolowali mieszkania, w zdumienie wprawiał ich każdy objaw cywilizacji. Znaleźli na przykład w szufladzie kran, który przystawili do ściany i dziwili się, że nie leci z niego woda.

W sierpniu 1946 roku pani Emilia otrzymała telegram. Zdemobilizowany z Polskich Sił Zbrojnych na zachodzie jej mąż zawiadamiał o swoim powrocie!
- Przyjechał z kolegą z Tychów - opowiadała. - Wysiedli na dworcu, w mundurach, wzbudzali zainteresowanie wszystkich ludzi.

Cieszyła się żona, cieszyły córki, które ojca już prawie nie pamiętały. Aż dziw, ale Józef Duka nie doznał za swoją służbę na zachodzie żadnych nieprzyjemności. Musiał tylko zwrócić mundur w Komendzie Wojskowej w Pszczynie.

Przyjął się do pracy w Hucie "Baildon". W roku 1949 urodziła się trzecia córka, Teresa. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że skończył się już dla Józefa Duki czas wielkiej przygody. Ta największa w jego życiu była dopiero przed nim.

Debata apostołów

Jego matka, Bronisława, regularnie jeździła do Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie co rok przed Świętami Wielkiej Nocy odbywają się uroczyste obchody Męki Pańskiej. Trzy dni trwają dróżki, czyli kilkugodzinne modlitwy przed oddalonymi od siebie po kilka kilometrów kapliczkami, zaś w Niedzielę Palmową, Wielki Czwartek i Piątek mają one formę Misteriów. Przebrani za apostołów, żołnierzy rzymskich i kapłanów żydowskich aktorzy przed tysiącami pielgrzymów z całego kraju odgrywają ostatnie chwile życia Jezusa Chrystusa od wjazdu na osiołku do Jerozolimy po Drogę Krzyżową. Każdego sierpnia z kolei odbywają się tutaj procesje na święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, w których przez trzy dni uczestniczą tysiące ludzi ubranych w stroje ludowe.

Około 1950 roku Józef Duka po raz pierwszy pojechał do Kalwarii razem z matką, po czym jeździł tam już każdego roku. Wkrótce został przewodnikiem grupy tyskiej, na czele której wiosną obchodził dróżki i przyglądał się grze aktorów, zaś w sierpniu prowadził pielgrzymów w strojach.
W 1958 roku zaproponowano mu czynny udział w Misteriach w roli jednego z apostołów. Zgodził się bez chwili namysłu. Mniejsza rola przypadła w udziale jego żonie, która kilkakrotnie była jedną z płaczących niewiast podczas drogi na Golgotę. Najmłodsza córka Teresa idąca przy jej boku odgrywała z kolei płaczące dziecko.
W roku 1965 odtwarzający dotychczas Świętego Piotra Józef Zając zrezygnował z dalszego udziału w Misteriach. Trzeba było znaleźć kogoś na jego miejsce. Kilka godzin trwała debata apostołów, którzy w końcu opowiedzieli się za tym, by nowym Piotrem został Józef Duka.

- Był bardzo zaszczycony tym wyróżnieniem - przyznaje pani Emilia.

To było już bardzo odpowiedzialne zadanie, łączące się z wypowiadaniem kwestii i wiodącą w wielu momentach rolą. Podczas Wielkanocnych Misteriów niezmierzony tłum patrzył, jak Józef Duka, czyli Święty Piotr, rozmawia z Jezusem tuż przed jego śmiercią.

Jego żona wie, że wkładał w swoją rolę całe serce:
- Ludzie patrzyli i płakali, bo wszystko wyglądało tak realistycznie.


Milicja była przeciw

W tych latach Matkę Boską podczas Misteriów odgrywała pani Ptok z Tychów, Szymona Cyrenejczyka Alojzy Szatara z Pszczyny, a Świętego Jana Stanisław Nycz z Goczałkowic. Józef Duka nie ustrzegł się w związku ze swymi pielgrzymkami do Kalwarii nieprzyjemności. Bywał wzywany na milicję, gdzie radzono mu rezygnację z udziału w Misteriach. Nie posłuchał.

Był Świętym Piotrem przez kilkanaście lat, do roku 1983. W tej roli witał w Kalwarii papieża Jana Pawła II podczas jego pierwszej pielgrzymki do kraju. Uwiecznił go wówczas znany artysta-fotograf Adam Bujak, który zdjęcia Józefa Duki zamieścił w kilku swoich albumach. W 1992 roku Telewizja Polska wyemitowała film o Misteriach, w których brał udział Święty Piotr z Tychów. Dla pani Emilii mogącej ponownie zobaczyć przemawiającego męża było to tym większe przeżycie, że on nie żył już od kilku lat.
Zmarł 21 września 1985 roku, dwa dni przed pięćdziesiątą rocznicą ich ślubu. Na jego pogrzeb przyjechali bracia z klasztoru w Kalwarii, którzy od tego czasu co roku na święta Bożego Narodzenia przysyłają wdowie opłatek.

(1994)


Alfons Wieczorek:

Szlachetne ryby płyną pod prąd


- Kiedy miałem sześć lat, mój najstarszy brat, Ryszard, kupił mi zestaw farb akwarelowych, tak zwany "Zestaw według Juliusza Kossaka" - wspomina o początkach swej przygody z malarstwem Alfons Wieczorek, rocznik 1916, autor tysięcy obrazów, obrazków, rysunków i szkiców poświęconych niemal wyłącznie Śląskowi.
Wyjaśnia, dlaczego zwykłe na pozór dziecięce rysowanie przerodziło się u niego w artystyczną pasję:
- Ryszard był skrzypkiem, ukończył konserwatorium w Katowicach, później Wyższą Szkołę Muzyczną w Warszawie. On grał, to co ja miałem zrobić? Zacząłem malować - żartuje.

Uczeń profesora Stellera

Uczył się w Państwowych Technicznych Zakładach Naukowych w Katowicach. Był uczniem słynnego profesora Pawła Stellera.
- On się na mnie poznał - opowiada. - Powiedział mi kiedyś: „Synek...” - nie kończy myśli, uśmiechając się tylko na wspomnienie tej chwili. - To on wszystkiego mnie nauczył.

Przypomina anegdotkę, jak to kiedyś profesor składał swoje prace, a między nimi zabrał także, jako swój, obrazek namalowany przez pana Wieczorka, swego ucznia.

- Ktoś zwrócił mu wtedy uwagę, ja nie miałem odwagi. On stwierdził tylko: „Niemożliwe...” A ja się bardzo ucieszyłem, że nawet według niego ten mój rysunek jest już podobny do jego.

Później nauczyciel i uczeń bardzo się zaprzyjaźnili.

- To był bardzo dobry człowiek - mówi o swym mistrzu pan Alfons. - Wymagający, ale życzliwy. No i miał poczucie humoru. Niekiedy na spotkaniu opowiedziałem kawał. Kiedy spotkaliśmy się po tygodniu, witał mnie śmiechem, bo wciąż go bawił tamten żart.

Akurat na brak poczucia humoru pan Wieczorek nie narzeka. Na poczekaniu sypie dykteryjkami, anegdotami lub zabawnymi wspomnieniami. Przykładowo pracowników mass mediów nazywa dziennikarzami lub… nocnikarzami, w zależności, o jakiej porze pracują.

Nie pamięta, ile obrazów w życiu namalował.

- Akwarele się maluje szybko, zależy tylko jak. Za dzień potrafiłem niekiedy stworzyć trzy dobre akwarele. Wie pan, kiedyś jedną, z zimowym widokiem, podarowałem swemu przyjacielowi - opowiada, wpatrując się we mnie uważnie, a w oczach migocze mu już wesoła iskierka. - Powiesił ją nad łóżkiem. Spadła mu, a on się tak zaziębił, że umarł... - przerwał i ubawiony moją dezorientacją dodał po chwili - Z tego śniegu...

Malarz pod ziemią

- Humor zawsze miałem - przyznaje. - Zawsze było wesoło w domu.
- Czasem za wesoło - dodaje przekornie jego żona Elżbieta.
Wieczorkowie pobrali się w 1942 roku. Ona córka mistrza bednarskiego w browarze "Obywatelskim", on syn przedwojennego burmistrza Tychów Jana Wieczorka. Wojnę w sporej części spędził poza domem, w niewoli, podczas której pracował w należących do Niemców majątkach, między innymi w Dettmansdorfie.
- Gdy tamtejszy Herr von Elbe, bo tak się tytułował, zobaczył, że mieszkam w Tychach, a urodziłem się w Mikołowie, chwycił się za głowę. Powiedział, że jego żona też jest z Mikołowa. Była to córka mieszkającego tam przed wojną doktora Zeumera, jego willa przy ulicy Katowickiej stoi do teraz. Mieści się w niej obecnie ośrodek zdrowia.
Małżonkowie wychowali córkę i syna.
- Córka Marysia śpiewa w Operze Bytomskiej - mówi pan Wieczorek. - Najpierw jednak była w zespole "Śląsk". W tygodniku "Echo" na pierwszej stronie pojawiło się jej zdjęcie z podpisem "Pierwsza tyszanka w Śląsku". Pracowałem wtedy w "Ziemowicie". Wezwał mnie dyrektor Spiralski i pyta: "To twoja córka?" Potwierdziłem, a on: "To idź teraz do kasy. Tylko pamiętaj - to dla twojej córki, ale ty mi pokwitujesz" - wspomina wciąż ubawiony tamtym zdarzeniem.
W „Ziemowicie” pracował od 1952 roku, wcześniej w Katowicach. Do końca lat 60. był na kopalni zaopatrzeniowcem.

- Jak chciałem, to jednak zjeżdżałem na dół - przyznaje. - Węgiel był potrzebny... Rosji, to pozwalali każdemu fedrować. Od razu też w takim przypadku płacili. To było 150 złotych, dużo pieniędzy. Jak tylko komuś zabrakło i potrzebował, zgłaszał się, że chce zjechać, porobiło się kilka godzin, a po wyjeździe była zapłata. Rzadko jednak korzystałem z tej możliwości, pod ziemią byłem raptem piętnaście razy.

Wspomina, jak chciano go w zakładzie namówić do zapisania się do PZPR.
- Powiedziałem wtedy, że nie, bo szlachetne ryby zawsze pod prąd płyną - stwierdza.
W końcu postanowił zwolnić się z kopalni, by zacząć pracę w biurze geodezyjnym niedaleko swego domu w Starych Tychach, stojącym na rogu ulic Damrota i… Wieczorka, na cześć jego ojca.
- Było bliżej i nie trzeba było dojeżdżać - wyjaśnia.

Dzięki temu miał więcej czasu na malowanie.


Góry i kościółki

Ulubionym tematem jego obrazów był zawsze Śląsk, szczególnie kościoły i kapliczki oraz krajobrazy.
- Malowałem to, co widziałem na co dzień albo podczas wycieczki w góry.
Zawsze je lubił, ale żartuje, że nie rozumie wędrowania po nich:
- Człowiek wejdzie do góry i spogląda w dół, jak tam pięknie. Po co się więc męczyć wspinaczką, jeżeli na dole jest tak ładnie?
Pani Elżbieta, pokazując mi wiszący na ścianie w sąsiednim pokoju obrazek z bukiem rosnącym na Jaworniku w Wiśle, opowiada, jak sama wówczas poszła nieco niżej położyć się na trawie, a tymczasem do malującego męża podeszła zachwycona powstającą akwarelą góralka, zapraszając do... wspólnego wypicia wódki! Była niepocieszona, gdy odmówił.
On sam stanowczo podkreśla:

- Nigdy nie wymyślam. Maluję to, co jest, bo jestem realistą. Namalowałem na przykład wszystkie drewniane kościoły na Śląsku. Niektóre nawet po kilka razy, z różnych stron - mówi. - To nie zajmuje dużo czasu. Pokażę panu rysunek...
Szpera przez chwilę w swych zbiorach. Już po chwili wyciąga kartkę. Pokazuje i jednocześnie opowiada:
- Czekaliśmy kiedyś na Kubalonce na autobus. Kierowca przyjechał i powiedział, żeby jeszcze poczekać, bo będzie z powrotem za piętnaście minut. W tym czasie narysowałem ten drewniany kościółek - wskazuje na obrazek. - Jak ten szofer go zobaczył, gdy wrócił, nie chciał wierzyć, że starczyło mi na to tak mało czasu.


Malowane dokumenty

Szczególne miejsce w twórczości Alfonsa Wieczorka zajmują akwarele, na których utrwalił Tychy, te sprzed 1939 roku i te tuż powojenne, jeszcze sprzed rozbudowy miasta. Jedna z najciekawszych, bo zachowująca dla potomnych coś, co zniknęło już z tyskiego krajobrazu bezpowrotnie, ukazuje kilka niewielkich chatek otoczonych drewnianymi płotami:

- To jest ulica Stawowa w miejscu obecnego Teatru Małego - wyjaśnia autor.
Dom pośrodku należał do zwanego Dreyfusem szewca Krzyżowskiego, który zajmował się również naprawą zegarków.
Inne tyskie akwarele Alfonsa Wieczorka ukazują m. in. obydwa browary, dawną kaplicę ewangelicką mieszczącą obecnie, po przebudowie, Muzeum Piwowarstwa i Muzeum Miejskie, a także kościół Marii Magdaleny i zameczek myśliwski przy ul. Katowickiej zimową porą.


„Wieczorki” na ścianach

Poza tym były domy, widoczki, drzewa. Z każdym z tych obrazów - są ich w mieszkaniu dziesiątki, chociaż i tak ogromną większość pan Wieczorek porozdawał - związana jest jakaś anegdotka, a autor pamięta, kiedy go namalował, z kim rozmawiał wtedy albo czyj był na przykład utrwalony na obrazku bukiet kwiatów.

Jego obrazy nazywane powszechnie „Wieczorkami” znajdują się w wielu prywatnych domach nie tylko w Tychach, ale również w Paryżu, w Stanach Zjednoczonych, w Kanadzie i Niemczech, gdzie mieszkający starotyszanin Piotr Szczepanek zgromadził dziesiątki prac malarza, które wykorzystał także jako ilustrację kilku książek. Akwarele Alfonsa Wieczorka ma również arcybiskup Damian Zimoń.

(1996)


(…)

Augustyn Dyrda:
Hendrix z czerwonym sztandarem


W czasie wojny Niemcy zaproponowali kilkunastoletniemu wówczas Augustynowi Dyrdzie zaprojektowanie popiersia Hitlera, które miałoby się znaleźć na pustym cokole po zwalonym we wrześniu 1939 roku Pomniku Powstańca. Wymówił się brakiem wystarczających umiejętności. W połowie 1958 roku stanął w tym miejscu zaprojektowany przez niego nowy Pomnik Powstańca. Od roku 2007 znajduje się tam kolejny, będący wierną repliką tego przedwojennego. Jego autorem też jest pan Augustyn.

Żywa encyklopedia

- Mój ojciec, Stefan, lubił kłusować, dużo czasu spędzał w lesie - opowiada Augustyn Dyrda. - Chyba właśnie dlatego urodziłem się w 1926 roku w wyrskiej leśniczówce, u jego kolegi leśniczego. Całe dzieciństwo spędziłem jednak w Tychach.

Jego ojciec, zawodowo pracujący na kolei, zginął w 1928 roku, kiedy to na drezynę, którą jechał pod Pszczyną, najechał pociąg. Wiktoria, wdowa po nim, pozostała sama z pięciorgiem dzieci. Najmłodszy z synów, Szczepan, urodził się miesiąc po śmierci jej męża.
- Mieszkaliśmy w wielu domach, u różnych gospodarzy, od ulicy Mikołowskiej po Starokościelną i Stawową w miejscu dzisiejszego kina "Andromeda" - opowiada. - Dlatego poznałem wielu ludzi, w zasadzie całe Tychy niemal od podszewki.

- Ja czasem mówię, że z niego jest taka żywa tyska encyklopedia - żartuje jego żona Mirosława.

Trudno temu zaprzeczyć. Nawet po kilkudziesięciu latach pan Augustyn doskonale pamięta nazwiska dziesiątków ludzi, ich domy, przeróżne miejsca, zakłady, daty...


Gipsem po wandbrecie

Zdolności plastyczne wykazywał od małego.
- Gdy mój trzy lata starszy brat Henryk chodził do szkoły, używał, jak inni, tabliczki z rysikiem. Pamiętam, gdy jako zadanie miał narysować leśniczego, wilka, Czerwonego Kapturka i chatkę. Zrobiłem to za niego, choć miałem wtedy dopiero pięć lat - wspomina.
Pamięta, że w domu z boku łóżka były ścianki, tak zwane wandbrety:

- Regularnie malowałem po nich kawałkami gipsu albo kredy. Nie wiem, skąd wzięły się te skłonności, czy po ojcu, czy po mamie - zastanawia się.
Przypuszcza, że po niej, bo jej brat, Jan Moćko, był, jak mówi, bardzo utalentowany plastycznie.

- Gdy chodziłem do szkoły, w czwartej klasie naszym wychowawcą był Bolesław Kmietowicz. Często mówił mamie na wywiadówkach, że dobrze, abym poszedł do gimnazjum, a później do Akademii Sztuk Pięknych. Kmietowicz darzył mnie wielką sympatią, może dlatego, że byłem półsierotą, a on nie miał dzieci. Pamiętam, jak kiedyś wybronił mnie, gdy po założeniu się z kolegami, zwróciłem się do jednego z nauczycieli: "Serwus, Białek" i bezczelnie wyciągnąłem do niego rękę.
W 1939 roku zdał egzamin do gimnazjum im. Bolesława Chrobrego w Pszczynie. Cóż, kiedy wybuchła wojna, która przekreśliła wszelkie plany.
- Mieszkaliśmy wtedy u Losków przy Mikołowskiej. Byliśmy świadkami wkroczenia pierwszych Niemców do Tychów. Pamiętam, jak wcześniej nie potrafiłem pojąć, że polska armia, przedstawiana przez propagandę jako silna, zwarta i gotowa, mogła przegrać. Zacząłem to rozumieć, widząc potęgę Niemców i ich samych.
Nastoletni Gustek musiał kontynuować naukę w niemieckiej szkole powszechnej.

Pierwszy raz w morzu

W maju 1940 roku, podobnie jak wielu innych, został skierowany do prac interwencyjnych organizowanych przez władze gminy. Kolejne miesiące to najpierw przydział z Arbeitsamtu do pracy u gospodarza w Jaworze na Dolnym Śląsku, gdzie, jak opowiada, trafił do bardzo przyzwoitego człowieka, a od 1942 roku praca w zakładach Bűschla w Mikołowie, przy dzisiejszej ulicy Żwirki i Wigury, gdzie uczył się najpierw zawodu kotlarza, a później ślusarza konstrukcyjnego.

W 1943 roku, już jako Niemiec, gdyż jego matka podpisała volkslistę, powołany został do paramilitarnej organizacji Reichsarbeitdinst.

- To był na przemian: jeden dzień pracy, a później jeden dzień musztry - wspomina.

Na początku 1944 roku dostał wezwanie do Wehrmachtu. Zbiórka powołanych odbyła się w Rybniku, skąd pociąg z poborowymi ruszył do Mannheimu.

- Trafiłem do ciężkiej artylerii. Najpierw jednak, podczas podróży, miałem okazję widzieć nalot alianckich samolotów w Hanau obok Frankfurtu - mówi.
Przydzielono go do baterii składającej się z dwustu rekrutów. Po kilku miesiącach wysłany został z grupą trzydziestu innych do dywizji polowej w Darmstadt, a następnie do Milowic na wschód od czeskiej Pragi, gdzie utworzono 237 dywizję piechoty. Tam sformowano nowe oddziały, które ruszyły pociągiem w trasę, której cel był dla żołnierzy nieznany. Po przejechaniu Pragi, Wiednia, Gratzu i Ljubljany, 15 sierpnia 1944 roku dotarli do Triestu.
- Tam po raz pierwszy w życiu zobaczyłem morze i kąpałem się w nim - mówi pan Augustyn.

Koniec wojny zastał go w rejonie Rijeki. W maju 1945 roku wraz z innymi trafił do niewoli w Belgradzie.
- Tam byłem do 17 sierpnia. Wróciłem do Tychów 1 września - dokładnie pamięta te daty.

Zapytany, czy nie próbował zdezerterować, jak to nierzadko czynili służący na frontach zachodnich Ślązacy w niemieckich mundurach, zdecydowanie zaprzecza:

- W szkole przed wojną wychowywano nas w duchu patriotyzmu, dlatego w 1939 roku nie mogłem się pogodzić z wejściem Niemców. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego tak wielu ludzi serdecznie ich wita. Później jednak mój stosunek się zmienił. Zaczęła mi imponować niemiecka kultura, higiena, sposób bycia - przyznaje. - Nie chodziło o system, o hitleryzm, ale o kulturę. Muszę uczciwie powiedzieć, że gdyby nie hitlerowskie Niemcy, gdyby wszystko mogło się odbyć w sposób pokojowy, czułbym się Niemcem.

Tito na garażu

W 1945 roku miał 19 lat. Jeszcze nie myślał o studiach artystycznych, ale do tej decyzji było już coraz bliżej.

- Gdy byłem w Wehrmachcie, miałem kolegę Emila Vongiera, artystę studiującego wcześniej malarstwo. Malował oficerom portrety, dzięki czemu był przez nich bardzo szanowany. Przekonałem się, że ludzie bardzo cenią artystów, bo oni potrafią to, czego nie umieją inni - stwierdza.
Dlatego, będąc w niewoli, na ścianie garażu belgradzkiego szpitala namalował portrety jugosłowiańskiego przywódcy Josipa Broz Tito oraz Stalina. Wykonał je na prośbę kierowcy komendanta lecznicy, któremu powiedział, że wcześniej studiował malarstwo. W to nikt, widząc jego rysunki, nie wątpił. Spotkały się z powszechnym uznaniem.
- Podobało mi się to. Takie rzeczy zachęcały, ale jeszcze nie zadecydowały o mojej przyszłości. To nastąpiło dopiero po wojnie, w Tychach - wyjaśnia. - Mój szwagier, Ludwik Friedrich, który później musiał zmienić nazwisko na Fabian, był malarzem pokojowym. Załatwił mi pracę w restauracji w Katowicach, gdzie w ciągu kilku dni namalowałem na ścianach kilka rodzajowych obrazków. Właścicielowi bardzo się spodobały.

Efekt był taki, że jego szwagier za miesiąc roboty dostał trzy tysiące złotych, zaś on za zaledwie parę dni pracy dziewięć tysięcy, a jeszcze właściciel pytał, czy przypadkiem nie za mało!
- Zorientowałem się wtedy, że można w ten sposób zarabiać, ale uznałem, że sam jeszcze za mało umiem - mówi.


Pracownia Xawerego Dunikowskiego

W rezultacie podjął decyzję, która zaważyła na jego życiu. Wstąpił do szkoły malarstwa, rzeźby i grafiki w Bielsku, gdzie uczył się pod kierunkiem między innymi Jerzego Zitzmana i Edwarda Piwowarskiego, który odkrył w Augustynie Dyrdzie wyjątkowe zdolności i predyspozycje rzeźbiarskie. Dlatego w 1948 roku, zdając do Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, jako specjalizację wybrał właśnie ten kierunek. Z siedemnastu zdających profesor Xawery Dunikowski wybrał z tego rocznika do swojej pracowni tylko dwóch uczniów - Mariana Koniecznego i właśnie Augustyna Dyrdę. Później doszli jeszcze Alina Ślesińska i Bolesław Rzeczycki.

- Dunikowski, wtedy już ponad siedemdziesięcioletni artysta, był dla mnie ogromnym autorytetem - wspomina swego mistrza.
Studia pamięta szczegółowo, z drobnymi detalami. Od godziny 8 do 13 trwały zajęcia w pracowni rzeźbiarskiej, od godziny 14 pozostałe przedmioty, a wieczorem zajęcia z rysunku.
Pierwszą jego rzeźbą był akt modelki, przyjaciółki Dunikowskiego. Jako pracę dyplomową przedstawił wysoką na 1,9 metra postać dyrygenta Grzegorza Fitelberga zakupioną po latach przez noszącą jego imię szkołę muzyczną w Katowicach. Otrzymał za nią dyplom z wyróżnieniem. Na pewno przyniosła mu więcej satysfakcji niż dałaby realizacja odrzuconego ostatecznie pierwotnego pomysłu, czyli utrzymanej w socrealistycznym stylu monumentalnej pracy o roboczym tytule "Gospodarze znad Wisły”.


Stalin dla radzieckich fachowców

- Po studiach jeszcze dwa lata pracowałem w Krakowie, chociaż już od 1951 roku byłem żonaty, a żona była w Tychach. Wtedy było duże zapotrzebowanie na rzeźby propagandowe. Takie zlecenia przynosiły duże zyski - nie ukrywa.

Jeszcze w czasie studiów zrobił rzeźbę bociana z dzieckiem dla uzdrowiska w Krynicy, ale następna praca na zamówienie, którą wykonał wspólnie z kolegą, miała już jednoznaczny wymiar. Chodziło o rzeźbę ukazującą Stalina. Razem z wykonaną przez Jerzego Potępę figurą Lenina stanęła przed powstającą w Skawinie hutą.
- Najpierw miała być inna rzeźba, ale już w trakcie prac powiedziano nam, że nie ma na to pieniędzy. Wydawało się, że z zarobku nic nie będzie. No i wtedy główny inżynier wymyślił, że przecież nikt nie odmówi finansów na rzeźby tych dwóch postaci, wykonanych niby na cześć radzieckich fachowców pomagających przy budowie huty - opowiada.

Figury miały po trzy metry. Odsłonięto je uroczyście w 1954 roku. Lenin przetrwał kilkadziesiąt lat, lecz Stalina zwalono już dwa lata później.
- Nie miałem zahamowań przed wykonaniem tej rzeźby. Pytania o to zadaje mi się teraz często, ale dopiero po 1989 roku. Wtedy jednak, w latach pięćdziesiątych, nikt nie uważał tych prac za nic zdrożnego. Jest takie powiedzenie: "Pecunia non olet". Na Stalinie zarobiłem 58 tysięcy w trzy miesiące. Miesięczna pensja asystenta na uczelni wynosiła 900 złotych - tłumaczy.

Za płaskorzeźbę na budynku Domu Kultury na osiedlu A w Tychach, którą zrobił niedługo potem, otrzymał 35 tysięcy.


Rosjanie zabrali Rokossowskiego

Wszystkie zlecenia traktował identycznie, niezależnie od tego, co dana praca miała wyobrażać.

- Miałem też inne zamówienia. W tym samym, 1954 roku, na zamówienie wykonaliśmy z Potępą trzy rzeźby sakralne - wspomina.

Z jego późniejszych rzeźb i pomników trzeba wymienić między innymi "Chłopców z gęsią" na osiedlu B w Tychach z roku 1956, Pomnik Powstańców w Bieruniu oraz pomnik Elizy Orzeszkowej w Bobrku w roku 1957, w roku następnym Pomnik Powstańca w Tychach. Przez ponad czterdzieści lat wykonał ponad sto rzeźb, zarówno tych propagandowych, jak i sakralnych oraz parkowych i kameralnych.

W 1970 roku wygrał konkurs na pomnik "Bohaterów Czerwonych Sztandarów" w Dąbrowie Górniczej.

- Chciano go wysadzić po 1989 roku - opowiada. - Założono już nawet ładunki wybuchowe. Ale młodzi ludzie, którzy wcześniej obmalowali go cały i przemianowali go na pomnik imienia Hendrixa, nie dopuścili wtedy do tego.

W tym mieście zachowało się również wykonane w czynie społecznym popiersie Kościuszki przy ulicy o tej nazwie, zniknęły jednak zarówno rzeźba Dzierżyńskiego jego autorstwa stojąca przed hutą noszącą niegdyś jego imię, jak i pomnik Iwana Koniewa w Zespole Szkół Technicznych. Nie ma też popiersia marszałka Rokossowskiego przed dawnym klubem oficerów radzieckich w Legnicy. Rosjanie zabrali je, wychodząc z naszego kraju.
- To wszystko były pomniki na zamówienie - mówi, bynajmniej nie dystansując się od ich autorstwa.


Integracja i powstaniec

Nie próbuje również marginalizować swego autorstwa pomnika Walki i Pracy odsłoniętego w 1975 roku w Parku Miejskim w Tychach, dla niektórych będącego reliktem przeszłości, którego należałoby się pozbyć.

- Mnie się ta jego oficjalna nazwa nigdy nie podobała, ale takie były wymogi ówczesnej propagandy - mówi. - W moim zamyśle to miał być Pomnik Integracji, o czym zresztą świadczy jego kształt. Dwa pylony symbolizujące dwie tyskie społeczności: miejscowa i napływową łączą się, co oznacza ich pojednanie - tłumaczy artystyczną wizję. - Teraz ze względu na swój kształt nazywany jest potocznie „Żyrafą”, a ja nie mam nic przeciwko temu.

Dziełem poniekąd wieńczącym jego zawodową aktywność jest nowy Pomnik Powstańca na Placu Wolności odsłonięty w czerwcu 2007 roku. Zastąpił poprzedni, którego autorem zresztą też był Augustyn Dyrda. Uśmiecha się, opowiadając o ich historii:
- To było tak, że we wrześniu 1939 roku Niemcy zwalili stojący w tym miejscu Pomnik Powstańca wykonany w 1930 roku przez Wincentego Chorębalskiego. W 1942 roku zostałem wezwany na przesłuchanie, podczas którego - widać doszły do nich słuchy o moich umiejętnościach - zaproponowano mi zrobienie podobizny Hitlera, która miałaby stanąć na pustym cokole. Wymówiłem się brakiem doświadczenia.

To on jednak został autorem pomnika Powstańca Śląskiego, jaki odsłonięto w tym miejscu w 1958 roku. Był odmienny niż pierwotny, zarówno kształtem, jak i z innego materiału - tamten z brązu, a jego betonowy, bo takie były socjalistyczne realia. Dlatego z ogromną ochotą po latach zgodził się na swoistą zamianę, by w miejscu dotychczasowego dzieła umieścić odlaną z brązu replikę przedwojennej rzeźby. Odtworzył ją w swej pracowni wyłącznie na podstawie archiwalnych fotografii.
Stary betonowy pomnik stanął w jego ogrodzie, w którym zobaczyć można poza tym inne jego prace: powstałą w 1959 roku „Dziewczynę z gitarą”, zdobiącą niegdyś chorzowski Park Kultury i Wypoczynku „Babę”, jak również kopię tablicy poświęconej Janowi III Sobieskiemu oraz popiersie... Edwarda Gierka.

(1996 - 2007)


(…)
Tadeusz Teodorowicz-Todorowski:

Wybraniec Pana Boga


"Profesor. Architekt. Urbanista. Poeta. Malarz. Fotografik. Sportowiec. Poliglota. Twórca samoleczniczej metody AkuTATETO. Członek Międzynarodowej Akademii Nauk (AIS) San Marino” - takie właśnie, opatrzone fotografią, informacje o sobie zamieścił na swej wizytówce Tadeusz Teodorowicz-Todorowski, autora osiedla A:

-  Niech ludzie wiedzą, że mają do czynienia z humanistą - wyjaśnia i zaraz dodaje - A poza tym w głębi serca jestem romantykiem.

Łyczakowski baciar

Urodził się w 1907 roku w Lwowie.
- Mieszkałem na Łyczakowie, byłem, jak to się zawsze mówiło, baciarem łyczakowskim - opowiada.

Zawsze używał dwóch nazwisk. Wyjaśnia przyczyny:
- Już mój zmarły podczas wojny ojciec je nosił. Jak twierdził, ksiądz, który spisywał jego dane po urodzeniu, był pijany. I napisał mu w księgach „Ludwik Teodorowicz”. Później to poprawił na: „Ludwik Teodorowicz recte” - to znaczy "właściwie" - „Todorowski”.

Ojciec profesora pracował jako stolarz:

- Był zaciekłym socjalistą, ale nie w tym znaczeniu późniejszym, tylko w sensie, że każdemu człowiekowi należy się odpowiednie traktowanie.
Tadeusz Teodorowicz-Todorowski miał starszego brata Kazimierza i siostrę Janinę.
- To była piękna dziewczyna - mówi. - Zmarła na serce, gdy miała zaledwie 19 lat.
Jak podkreśla, zawsze był bardzo aktywny. Jako nastolatek, w 1925 roku brał udział w rowerowej podróży dookoła Polski, udzielał się także w sportach samochodowych,.

- Jeździłem samochodem DKW, czyli Dykta Klej Woda - podaje żartobliwe określenie tego pojazdu.
W 1938 roku wystartował nim w wyścigu do Budapesztu.
- Wygrałem go w ostatecznej klasyfikacji - wspomina z dumą. - Tuż przed wybuchem wojny "dekawka" została zarekwirowana przez armię.

Wówczas od kilku już lat normalnie pracował. W 1931 roku ukończył studia na Wydziale Architektonicznym Politechniki Lwowskiej:
- Z miejsca zostałem mianowany starszym asystentem u mojego mistrza profesora Witolda Minkiewicza.

Największym jego przedwojennym osiągnięciem zawodowym było przyjęcie do realizacji zaprojektowanego przez niego kościoła Księży Misjonarzy przy ul. Snopkowskiej. Po wojnie przebudowano go i stworzono w nim... basen, ale jeszcze w 1944 roku w niedokończonej świątyni mój rozmówca  poślubił Hannę Madurowicz.
Małżonkowie zamieszkali w willi stojącej na tak zwanej Zimnej Wodzie. Zaprojektował ją osobiście, podobnie zresztą jak kilka innych w całym mieście. Opuścił Lwów w 1945 roku, gdyż po zmianie granic postanowił przenieść się z rodziną do Polski.

- Najpierw miałem jechać do Gdańska, ale w Gliwicach, gdzie zatrzymaliśmy się na jakiś czas, rektor powstającej Politechniki Śląskiej namówił mnie, bym pozostał tutaj. Na tej uczelni przeszedłem te wszystkie historie dotyczące nominacji, z tym, że nigdy w życiu nie zrobiłem żadnego doktoratu. Nie był mi potrzebny, bo uczyłem ludzi, od początku będąc doskonale wykształconym - stwierdza.


Niebezpieczny eksperyment

W 1950 roku otrzymał tytuł profesora nadzwyczajnego. W tym samym powierzono mu przygotowanie projektu Nowych Tychów. Pracował nad nim z Kazimierzem Madurowiczem, bratem swojej żony.

- To wszystko zostało opisane, chociaż uważam, że te wszystkie książki o budowie to wierutna bzdura - uważa.
Chodzi o socrealistyczne powieści: "Zaminowane pola" Grażyny Woysznis - Terlikowskiej, "Jak powstawało miasto" Bogdana Ostromęckiego i "Na budowach sześciolatki. Gorzów. Nowe Tychy. Lublin" Jerzego Janickiego.

- Trzeba powiedzieć, że to były czasy straszliwe, okropne, kiedy trzeba było zwalczać głupotę tych wszystkich durniów, którzy bili ręką w stół i twierdzili: "Tak ma być", ale co zrobić, jak oni tak żądali. Nie można powiedzieć, że miało się całkiem wolną rękę. Architekt mógł tylko jedną rzecz zrobić, mianowicie starać się to tak wykonać, żeby przeszło - mówi o powstawaniu osiedla A.
Jak podkreśla, najważniejsze było, by ludzie dostali dobre mieszkania z całym szeregiem usług w pobliżu ich domów.

- To wszystko zostało zrobione, choć oczywiście nie tak, jakbym naprawdę chciał, bo zawsze się zdarzają niedoróbki, błędy i tak dalej. Wykonanie było paskudne. Tak było wtedy wszędzie, dlaczego osiedle A miało być wyjątkiem? Mnie czasem szlag trafiał, gdy widziałem, jak to partolą. Było nie tyle rozkradanie, co niszczenie materiałów budowlanych. Szafowano nimi - wylewano beton, zostawiano i na drugi dzień trzeba było wszystko wyrzucić albo rozbijać - niechętnie przypomina tamte dni.

Co do samego pomysłu architektonicznego osiedla zapewnia jednak, że nawet dziś zachowałby tamtą koncepcję przy dalszej budowie. Gdyby pozostał generalnym projektantem kolejnych kwartałów miasta, wyglądałoby ono zupełnie inaczej niż obecnie.

- Nie byłoby mieszkań w wieżowcach, wysokimi punktami byłyby tylko hotele i kościoły. Jestem zdecydowanym wrogiem wszystkich wysokich domów, które są niesłychanie kosztowne. Ludzie w nich nie znają się wzajemnie, nawet mieszkając w takim mrowisku na jednym piętrze. Centrum byłoby wspaniałe, przecież musi być zawsze jakiś centralny plac.
Stało się inaczej. Po osiedlu A pałeczkę budowy Nowych Tychów przejęło profesorostwo Kazimierz Wejchert i Hanna Adamczewska-Wejchert. To oni wygrali konkurs na realizację całego miasta. O przedstawionym przez Tadeusza Teodorowicza-Todorowskiego projekcie oceniający go Bolesław Malisz napisał wówczas, że jego wnioski "idą w kierunku śmiałego wprawdzie, ale niebezpiecznego eksperymentu".

Tym sposobem po lwowiaku Tychy zaczęli projektować warszawiacy:
- Oni po pewnym czasie naszych wzajemnych nieporozumień stali się moimi przyjaciółmi, przynajmniej jeśli chodzi o samego Kazimierza. Bo Hanna to była szatan baba - nie przebiera w słowach. - Ona Wejcherta, którego można było do rany przyłożyć, taki dobry był z niego człowiek, całkowicie opanowała, kierowała nim.

Nowym projektantom zadedykował wiersz, w którym napisał: "Pierwszą literę w Miasta alfabecie/ ja pod socklerków pisałem dyktando".


Poeta z łona matki

Wiersze to jego pasja. Łączył ją z pracą architekta.
- Architektura to poezja formy - objaśnia. - Kiedyś napisałem zresztą wiersz "Ekoarchitektura - alternatywa zagłady". Zaczynał się od słów: "Ekoarchitektura jest poezją formy".
Mówi, że jest poetą od urodzenia:
- Ja to określam, że z łona matki, chociaż moja mama, Paulina, wierszy nie pisała. Za to mój ojciec był takim częstochowskim twórcą wierszy. To tak się zawsze określało - rymy częstochowskie, nieskomplikowane, proste.

Zadebiutował jako poeta w latach 30. drukiem wiersza "Karnawał" w lwowskim "Dzienniku Ludowym". Później pisywał pod pseudonimem X[awery] Worodot, będącym palindromem nazwiska Todorowski. Tomu wierszy nigdy nie wydał, choć po wielu latach zabrał się do przygotowania takowego.
- Będzie miał krótki tytuł. Długie nie mają najmniejszego sensu, bo jak człowiek zaczyna czytać koniec, to już o początku zapomniał. Nazwę go chyba "Renesansowość Tadeusza Teodorowicza-Todorowskiego" - zdradza. - Byłem niedawno w Myszkowie, gdzie występowałem na spotkaniu poetów. Zwykle wszyscy mieli tam określony czas na czytanie wierszy, ale ja wygłaszałem swoje bez ograniczeń.

W 1992 roku zadedykował jeden z nich "Emeryckiej braci". Kończy go słowami: „Ażeby jakoś pomóc EMERYCKIEJ BRACI,/ jestem skłonny podzielić się z Wami - METODĄ,/ która pozwala z chorobami się rozprawić,/ w dużym stopniu przywrócić - utraconą MŁODOŚĆ,/ LOS EMERYTA szczyptą nadziei zaprawić - /aż znów nadejdzie godnych emerytur pora,/ przy czym Aku-TA-TE-TO sił przeżycia doda!"

Moc mózgo-jaźni

Aku-TA-TE-TO jest, jak szczegółowo tłumaczy, wyjątkową metodą leczniczą wymyśloną przez niego osobiście w roku 1988. Pierwszy człon jest nawiązaniem do wyrazu "akupunktura", a pozostałe pierwszymi literami jego imienia i nazwisk, które można według niego równocześnie odczytać jako: „Taktykę Terapii Totalnej”.

- Gdy byłem już kompletnym kaleką i medycyna konwencjonalna nie dawała rady mi pomóc, a ja byłem uczony w piśmie już od dawna i wiedziałem, co gdzie się odbywało i jakie były rzeczy na świecie, wynalazłem swoją metodę, której wynalazek jest genialny - objaśnia. - To mówię z całym przekonaniem i wszyscy, którzy ją znają, wiedzą, że tak jest. Otóż akupunktura japońska czy chińska była robiona w taki sposób, że szukano danego dnia tych punktów, które tego dnia były chore i które przez nakłucie należało uzdrowić. Ja doszedłem do przekonania, że jeżeli będę się nakłuwać przy pomocy szczotki mającej ostry koniuszek - to taka normalna szczotka na długim drążku, którą można się myć - jeżeli ja będę stosować tę metodę nakłuwania całego ciała od stóp do piersi mniej więcej i od głowy do piersi, albo odwrotnie, jeżeli nakłuję całe ciało, to będą tam także te punkty, które są mi w danym dniu potrzebne do zdrowia!
Nie ma najmniejszych wątpliwości co do skuteczności Aku-TA-TE-TO.

- Ja jestem tak cholernie zdrowy, że nikt nie zdaje sobie sprawy. Swego czasu dyrektor szpitala w Gliwicach chciał mnie uwolnić od prostaty. Robiłem wszystko, czego on chciał, ale on uważał, żeby się tym zajęła też doktor od chorób wewnętrznych. Gdy zaczęła badać, stwierdziła, że jestem w stu procentach zdrowy i na prostatę mogę sobie gwizdać.
Aku-TA-TE-TO, jak mówi profesor, nie toleruje nikotyny. Ma dwa warianty - mokry i suchy.
- W tę metodę trzeba uwierzyć. Jest tylko jedna rzecz - trzeba przestać palić papierosy. Poza tym nie wymaga niczego innego. Ja sam przestałem palić fajkę w 1956 roku.
Swoją metodę szczegółowo opisał w powielonej na komputerowej drukarce broszurze zatytułowanej "Aku-TA-TE-TO. Metoda samoleczenia dzięki pomocy mózgojaźni (oraz przykłady działalności twórczej)".

Ateiści, esperanto i sportowcy

Książeczka poświęcona jest żonie Tadeusza Teodorowicza-Todorowskiego. Jej motto brzmi: "Kochałem cię bezgranicznie dokąd żyłaś jeszcze - Hanko - i miłuję Ciebie dzisiaj, ustawicznie wspominając... Będę kochać Cię, aż Dola też mnie do grobu przywoła - i wtedy już pozostanie me - na wieki - MIŁOWANIE".

- Najpiękniejsza w świecie dedykacja, jaką można sobie wyobrazić - mówi wprost. - Jest wszystko napisane, bardzo krótko i jasno.

Jego żona zmarła w 1981 roku.
- Wtedy nie miałem jeszcze swojej metody - rozkłada ręce. - Moim zdaniem los każdego człowieka został z góry przez Stwórcę ustalony i jakieś pretensje do Pana Boga, że na przykład giną małe dzieci, nie mają żadnego sensu. On się tym nie zajmuje. On był zawsze i ustalił od razu, jaki może być porządek świata. Tak zwanych ateistów, którzy twierdzą, że Boga nie ma, uważam za idiotów. Mówię wtedy takiemu jednemu czy drugiemu: "A ty skąd się wziąłeś - dwa białka ze sobą zatańczyły, czy jak?"

Dlatego pisze również modlitwy. Jedna zaczyna się od słów: "Panie mój, który stworzyłeś Kosmos, / Słońce i Ziemię..."

- Ziemia jest piękna, tylko ludzie ją spaskudzili - uważa.
W wierszu "Dekalog planety Ziemi '1992" pisze: "EKOLOGICZNIE Glob nie może mieć granic;/ JEDNYM mówić JĘZYKIEM (Świat już zna go)/ jest on dla niego JEDYNĄ dziś SZANSĄ-/ ZWYCIĘŻYĆ zatem musi - ESPERANTO".
- Stosowanie esperanto to miliardowe, w dolarach, oszczędności - dowodzi. - Znam esperanto. Uczyłem się go od 1945 roku. Swego czasu było przez Stalina zakazane. On uważał, że to jest język szpiegowski.
Choć z racji wieku sam już sportów nie uprawia, bacznie śledzi dokonania młodych zawodników.

- Ten Gołota to wspaniały facet - podaje przykład, ale zaraz dodaje - Jedna rzecz mnie tylko niepokoi. Mianowicie, że ci, którzy tylko gdzieś tam podskoczą, dostają za to tak dużo pieniędzy. W telewizji pokazuje się cały szereg śpiewających i tańczących. Między nami mówiąc, to duża lipa, a ludzie nauki, jak ja, pozostają w nędzy. Należałoby się temu przyjrzeć i o tym napisać.
Oceniając swoje życie mówi, że było wspaniałe:
- Jestem wybrańcem Pana Boga - uważa. - Nie tylko dwie wojny światowe przeżyłem, ale też chorowałem na wiele chorób, po których, dzięki mojej metodzie, nie zostało śladu. Sam czuję się teraz jak młody bóg na urlopie.

Gdy odjeżdżam sprzed jego domu w Gliwicach, żegna mnie, kreśląc dłonią w powietrzu znak krzyża.

(1995- 1998)


Andrzej Czyżewski:

Na Zachodzie byłbym milionerem


- Było nas tylko dwóch w kolejnym pokoleniu naszej rodziny - ja i Marek. Po jego śmierci to na mnie spadł obowiązek porządkowania kolejnych domów i archiwów. Stałem się niemal strażnikiem rodzinnych grobów - uśmiecha się Andrzej Czyżewski, kuzyn pisarza Marka Hłaski, ale przede wszystkim znany architekt, a zarazem fotograf - dokumentalista, jak również autor i redaktor kilku książek o swym ciotecznym bracie.


Dwaj jedynacy

Przyszedł na świat w grudniu 1930 roku. Jego ojciec, Józef, był szanowanym warszawskim adwokatem. Matka, Teresa, prowadziła dom.
- Podobnie jak mój ojciec byłem jedynakiem. Za to mama miała cztery siostry i brata. Cóż, kiedy jej dwie siostry wcześnie zmarły, brat zaginął podczas Powstania Warszawskiego, a kolejna siostra, chociaż dożyła ponad 90 lat, była bezdzietna. Poza mną był tylko Marek, też jedynak, syn Marii, ostatniej z sióstr mojej mamy. Czyli z tak dobrze zapowiadającej się rodziny byliśmy tylko my dwaj - opowiada.

Chłopców dzieliła jednak różnica wieku. Marek, jeden z najbardziej znanych polskich pisarzy powojennych, autor m. in. zbioru opowiadań "Pierwszy krok w chmurach" i wspomnień "Piękni, dwudziestoletni", urodził się w styczniu 1934 roku.
- Faktycznie dzieliły nas trzy lata, ale rocznikowo cztery. Trzeba pamiętać, że w nastoletnim wieku to wręcz przepaść. Ta różnica zaczęła się zacierać dopiero w czasie wojny, tym bardziej, że każde wakacje spędzaliśmy wtedy razem - wspomina pan Andrzej.

Blisko siebie byli także w czasie Powstania Warszawskiego, jednak najbardziej zbliżyli się do siebie od 1946 roku, w czasie kilku lat sąsiedzkiego mieszkania we Wrocławiu, gdzie zawiodła ich powojenna zawierucha. Ta zażyłość skończyła się, kiedy Andrzej Czyżewski rozpoczął studia, a Hłasko, po kolejnych szkolnych perturbacjach, najpierw podjął pracę, by wkrótce powrócić do Warszawy.
- Więcej czasu spędziliśmy ponownie kilka lat później, w 1953 roku, gdy Marek przyjechał na jakiś czas do Wrocławia. Zamieszkał na kilka miesięcy u nas. Wtedy już pisał - mówi jego kuzyn.

To właśnie u Czyżewskich stworzył "Sonatę Marymoncką", pierwszą swą książkę. W ich mieszkaniu kilka miesięcy zapamiętale tłukł w klawisze maszyny, po czym, po skończonym dziele, wrócił do stolicy.


Zaproszenie do Tychów

Andrzej Czyżewski tymczasem skończył studia, podczas których poznał pochodzącą z Wilna Marię, swą przyszłą żonę. Pobrali się w roku 1955, w tym samym, w którym oboje zdobyli dyplomy architektów. Pracowali wspólnie, tworząc zgrany dwuosobowy zespół.

- W naszym zawodzie tak zwane "nazwisko" wyrabiało się dzięki konkursom - wyjaśnia przyczyny, dla których stanęli do ogólnopolskiej rywalizacji na projekty kościołów w Nowej Hucie, Częstochowie i Tychach.

W dwóch pierwszych zdobyli wyróżnienia, ten trzeci wygrali.
- Kościół nigdy nie powstał - przyznaje mój rozmówca. - Miał stanąć w pobliżu obecnego szpitala wojewódzkiego. Wówczas było to puste pole.

Dlaczego tak się stało? Był rok 1958, "odwilżowy" entuzjazm już mijał i władza uznała, że świątynia jest niepotrzebna.
- Mimo to otrzymaliśmy list od małżeństwa Wejchertów, generalnych architektów Nowych Tychów, bo tak wówczas miasto nazywano, by przyjechać. Napisali, że poza kościołem i tak jest wiele do zrobienia. Przybyliśmy do Tychów pod koniec 1958 roku - wspomina pan Andrzej. - Od razu dostaliśmy klucze do mieszkania. Właśnie to zadecydowało, bo pozostając we Wrocławiu, czekalibyśmy na własne cztery kąty jeszcze długo. Między świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem zrobiliśmy przeprowadzkę. Od wiosny roku następnego zacząłem to miasto fotografować.

Stało się to dla niego wręcz nawykiem. Wieczorami, po pracy, brał aparat i ruszał na tereny kolejnych budów. Na zdjęciach uwieczniał zachodzące zmiany. Przez kolejnych kilkadziesiąt lat powstała jedyna w swym rodzaju kolekcja. Wybór jego zdjęć złożył się w 2007 roku na album „Powstaje miasto”, taki sam tytuł miała otwarta z tej okazji w Muzeum Miejskim wystawa ciesząca się ogromnym powodzeniem.
- Na tych zdjęciach widać, jak domy wręcz wyrastają ze zboża, z pól, z łąk - mówi o nich, ale zdecydowanie oponuje, słysząc pytanie, czy wobec tego ekspozycja nie powinna nosić alternatywnego tytułu "Umiera miasto", gdyż rozbudowa Tychów była jednocześnie końcem dawnego prowincjonalnego miasteczka. - Proszę zwrócić uwagę, że zawsze było "coś przedtem". A przecież wtedy trzeba było dać ludziom mieszkania, trzeba było budować.

Do powstania osiedli, jak stwierdza, doszłoby wcześniej czy później.
- Można się więc tylko zastanawiać, czy lepiej, by odbywało się to chaotycznie, czy lepiej było to ująć planem - argumentuje.


Narodziny legendy

Gdy Czyżewscy przyjechali do Tychów, Hłaski w Polsce już nie było. Wyjechał kilka miesięcy wcześniej, w lutym, do Francji dzięki nagrodzie, jaką otrzymał za zbiór opowiadań "Pierwszy krok w chmurach". Mało kto przewidywał, że młody pisarz, który raptem w dwa lata stał się czołową postacią rodzimej literatury, do kraju już nigdy nie wróci. Na to nie chciała pozwolić ówczesna władza. W ten sposób postanowiła pozbyć się niewygodnego twórcy otoczonego nimbem niepokornego artysty. Hłasko opisywał w swych książkach polską rzeczywistość daleką od propagandowej wizji szczęśliwego społeczeństwa, udzielił też, będąc już na Zachodzie, paru wywiadów ukazujących nasze realia w niekorzystnym dla socjalistycznej władzy świetle.

Jeździł po świecie, pomieszkiwał we Francji, w Izraelu, Niemczech, był w USA. I pisał. Ukazywały się jego kolejne książki, że wspomnieć najbardziej znane, czyli "Piękni, dwudziestoletni", "Cmentarze" i „Sowa, córka piekarza”. Coraz bardziej zaczęła go również otaczać legenda niestroniącego od uciech życia i alkoholu zbuntowanego chłopca, którą sam zresztą umiejętnie i całkowicie świadomie podsycał będąc jeszcze w Polsce.
- To nieprawdziwy obraz Marka - zapewnia Andrzej Czyżewski. - On nigdy alkoholikiem nie był, jak już, to raczej pijakiem. Gdy pracował nad kolejną powieścią, mógł nie pić nawet całe miesiące. Tej ciążącej na nim legendzie sprzyjało też to, że on najprawdopodobniej miał po prostu słabą głowę i  szybko się upijał.

Dodaje też, że Marek nigdy nie miał dobrego zdrowia, poza tym bardzo długo wyjątkowo dziecinnie wyglądał. Może miał z tego powodu kompleksy? Za to później szybko to wszystko nadrobił, tym bardziej, że natura obdarzyła go urodą przypominającą słynnego aktora Jamesa Deana. Na niektórych fotografiach jest uderzająco do niego podobny.
- Rozmawiałem o tym z żoną Marka, aktorką Sonją Ziemann. Odparła: "Tak, tylko że Dean miał krótsze nogi" - śmieje się pan Andrzej.


Budowniczy miasta
Nie ukrywa, że od początku z dumą śledził karierę kuzyna, ale kontakty utrzymywali jedynie sporadyczne. Ostatni raz zobaczyli się jeszcze w 1957 roku w Warszawie.

O jego śmierci w czerwcu 1969 roku dowiedział się z gazety. Wcześniej był pochłonięty własnym życiem i pracą. Urodziły się córki, poza tym razem z żoną wszedł do grona najbliższych współpracowników profesorostwa Wejchertów.
Zapytany, jak się czuł jako młody architekt, dołączając do ówczesnej tyskiej elity budowniczych miasta, tylko się uśmiecha:

- Prawdę mówiąc, należałem do tych, którzy tę elitę wówczas dopiero zaczęli tworzyć - nie kryje.

W jednym ze swych reportaży pisała przed laty o tym gronie znana dziennikarka Małgorzata Szejnert.
- Pamiętam, jak zjawiła się na jakimś spotkaniu u Wejchertów. Pokłóciłem się z nią wtedy - wspomina pan Andrzej.

W Tychach roboty małżeństwu Czyżewskich nie brakowało.
- Z kościoła nic nie wyszło, ale już wkrótce zaprojektowaliśmy budynek Technikum Budowlanego. Później przyszła kolej na bloki mieszkalne. Łatwiej mi powiedzieć, w powstaniu których udziału z żoną nie mieliśmy. Naszym dziełem są osiedla F1, F2, D3, G, W, K, M - wymienia. - Na Zachodzie to starczyłoby, żeby zostać milionerem - żartuje.

Ostatnim obiektem, jaki wspólnie z żoną zaprojektował, i to, jak mówi, już wyłącznie dla przyjemności, był postawiony w połowie lat 90. budynek przy ulicy Myśliwskiej, w pobliżu kościoła.
Pochłonęło go coś innego - życie i twórczość Marka Hłaski.


Piękny dwudziestoletni

- To było w 1987 roku, po śmierci ciotki Marii, mamy Marka - określa precyzyjnie datę. - Musiałem uporządkować jej mieszkanie, w którym było wiele pamiątek z nim związanych. Postanowiłem zająć się jego spuścizną i dokładnie ją opisać, tym bardziej, że wcześniej nikt tego nie zrobił. Wtedy pomyślałem, że nie jest istotne, czy zaprojektuję kolejne dwa czy trzy budynki, bo z punktu widzenia narodowej kultury powstanie biografii Marka jest ważniejsze.

Efekty okazały się imponujące. W latach 90. pojawiły się "Dzieła zebrane" opublikowane przez wydawnictwo "Da Capo" oraz wiele innych opracowań, aż w końcu w 2000 roku trafiła do księgarń fundamentalna wręcz biografia Hłaski "Piękny dwudziestoletni" pióra Andrzeja Czyżewskiego.

(1994 - 2007)


Aleksander Sałacki:

Bojownik spod Lwowa


Najstarsze wyobrażenia herbu Kornic pochodzą z XV wieku. Legenda mówi, że nadał go po bitwie pod Grunwaldem król Władysław Jagiełło. Według wykazu "Herbów szlachty polskiej" Górzyńskiego i Kochanowskiego, przedstawia znajdujący się na czerwonym tle i stojący na trzech zwężających się ku górze stopniach krzyż egipski, na którego ramionach znajdują się czy to kamienie młyńskie, czy też połowy bochnów. Nad nim umieszczony jest hełm, z którego wychodzi pięć strusich piór. Prawo do jego używania ma prawie czterdzieści rodów, w tym rodzina Sałackich.

Pędził bolszewików

Mieszkający w Tychach Aleksander Sałacki mówi, że w 1782 roku sąd w Przemyślu zatwierdził akt nadania herbu Kornic jego praprzodkom - Damazemu i Stanisławowi. Niewiele o nich wiadomo. Mój rozmówca lepiej zna historię Antoniego Sałackiego, napoleońskiego generała, powieszonego 16 sierpnia 1831 roku przez Polaków, którzy podejrzewali go o konszachty z rosyjskim księciem Konstantym.
- To była pomyłka - stwierdza. - Stracono wtedy sześciu polskich generałów.
On sam urodził się 12 maja 1904 roku w Peczyniżyniu nad Prutem na Ukrainie.

- Mój ojciec, Włodzimierz, był austriackim urzędnikiem skarbowym na huculskiej ziemi - opowiada. - W Podborcach pod Lwowem dzierżawił niewielki majątek. Zmarł z głodu podczas niemieckiej okupacji.

Wiele lat wcześniej dziesięcioletni wówczas Aleksander Sałacki przeżył w Przemyślu, gdzie chodził do szkoły, oblężenie miasta w czasie I wojny światowej. Wkrótce przeniósł się do Lwowa. Jak wspomina, w 1918 roku, już jako czternastolatek, podczas obrony tego miasta zdobywał szlify kawaleryjskie, gdy kilkakrotnie rozwoził konno rozkazy rotmistrza Krynickiego. Dwa lata później, gdy trwała wojna Polski z bolszewicką Rosją, 7 lipca 1920 roku zgłosił się do Legii Studenckiej i trafił pod dowództwo gen. Czesława Mączyńskiego do 240 pułku piechoty.

- Walczyliśmy z Budionnym pod Lwowem. Pędziliśmy bolszewików aż pod Starokonstantynów - opowiada. - Zostałem nawet ranny.
W październiku tego roku wrócił do szkoły. Skończył seminarium nauczycielskie, po czym pracował jako nauczyciel w kilku miejscowościach, był nawet kierownikiem szkół w Łucku i Czartorysku.

Cały czas jednak czuł powołanie do wojska.


Oficerski patent

- Gdy prezydent Ignacy Mościcki wydał rozporządzenie, że każdy, kto ma maturę i przynajmniej trzy miesiące spędzone na froncie, może starać się o patent oficerski, zgłosiłem się i trafiłem do szkoły podoficerskiej w Szremie. Ukończyłem ją w 1928 roku. Zostałem rezerwistą 43 pułku piechoty legionu bajończyków w Dubnie.

Jego patent oficerski ma podpis Józefa Piłsudskiego. Jako jedyny uratowany z wojennej pożogi dokument dotyczący przedwojennej kariery żołnierskiej właściciela wisi dziś na honorowym miejscu w mieszkaniu, między innymi obok ułańskiej lancy, kilku szabli i zestawu kilkunastu medali.

- Wszystkie są udokumentowane - podkreśla. - Mam Krzyż Kawalerski Odrodzenia Polski, Krzyż Walecznych, Krzyż Małopolskich Oddziałów Armii Ochotniczej z 1920 roku, ale najbardziej cenię sobie ten za wojnę z bolszewikami - mówi.

W 1995 roku, w rocznicę "cudu nad Wisłą", otrzymał gratulacje i życzenia od prof. dr. hab. Adama Dobrońskiego, kierownika Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, który pisał: "Przed 75 laty był Pan żołnierzem armii, która stoczyła jedną z najchwalebniejszych bitew w dziejach oręża polskiego, uratowała od zagłady naszą Ojczyznę i Europę".
W innym liście ówczesny premier Józef Oleksy pisze Aleksandrowi Sałackiemu: "Czcimy bohaterów, którzy w latach wojny polsko-bolszewickiej 1918-1921 oddali życie w walce o niepodległość II Rzeczypospolitej". Pomijając już, że nietaktem jest wysłanie takich słów do żyjącego uczestnika tamtych walk nieco humorystyczny wydźwięk ma zaadresowanie tego pisma na... aleję Rewolucji Październikowej, czyli poprzednią nazwę Alei Niepodległości, przy której mieszka mój rozmówca.


Natasza czyli Tatiana

Na stoliku obok ściany z patentem oficerskim stoi też niewielkie popiersie Józefa Piłsudskiego, którego pan Sałacki ceni jednak bardzo umiarkowanie.

- Widziałem go w Lwowie, gdy przejeżdżał samochodem podczas swej wizyty w mieście. Dokonano nawet na niego zamachu, ale nieudanego - mówi.

Gdy pan Aleksander zdobywał oficerskie szlify, był już żonaty z poślubioną w 1927 roku Nataszą. Kiedy wybuchła wojna, mieszkali w Lwowie przy ul. Bogdanowickiej 55, w zachodniej części miasta.

- Tak naprawdę miała na imię Tatiana, ale nie lubiła tego imienia - opowiada.

Swej zmarłej w 1987 roku żonie poświęcił pozostającą w maszynopisie książkę "Natasza". Opisał w niej jej losy podczas wojny:

- Przeszła piekło. Rosjanie ją aresztowali jako żonę polskiego oficera. Gdybym był wtedy w domu, trafiłbym do Ostaszkowa albo Katynia. Zdążyła jeszcze spalić prawie wszystkie dokumenty. Później udało jej się uciec.
On we wrześniu 1939 roku trafił do 24 pułku ułanów. Piątego dnia wojny dostał się w Borach Tucholskich do niewoli. Spędził w niej całą wojnę. Przeszedł pięć obozów jenieckich, ostatni był w Lubece.

- Siedziałem tam z synem Stalina. Napisał dla mnie na kartce wiersz Puszkina, przekazałem go do muzeum w Łambinowicach. Nazywał się Jakub Dżugaszwili. Zginął w Stutthofie. Okoliczności jego śmierci znam z relacji.


Ministerstwo i książki

Niewola skończył się dla Aleksandra Sałackiego 1 kwietnia, gdy obóz wyzwoliła armia amerykańska. Miał do wyboru - zostać czy wracać. Decyzję podjął bardzo szybko. Wrócił od razu, jeszcze w 1945 roku.

- Było mi obojętne, czy Polska będzie biała, czerwona, czy w kratki - mówi.

Spotkał się z czekającą na niego żoną. Zamieszkali w Pińczowie, później przeprowadzili się do Wałbrzycha. On został dyrektorem szkoły górniczej, żona była nauczycielką. Znowu przeprowadzka, tym razem do Mysłowic. To dlatego, że Aleksander Sałacki, który wspiął się po szczeblach kariery, został naczelnikiem wydziału szkolenia w Ministerstwie Górnictwa.
W 1960 roku dostał mieszkanie w Tychach.

- Gdy przeszedłem na emeryturę, postanowiłem poświęcić się pisarstwu opartemu głównie na własnych przeżyciach - mówi.
Tym sposobem w latach 70. ukazały się "Jeniec wojenny nr 335" i "Na straconych pozycjach". Poza tym jest autorem opracowania "Grób Nieznanego Żołnierza" opublikowanego przez Wydawnictwo Poznańskie, napisał również "Dni chwały polskiej kawalerii w wojnie obronnej 1939 roku".

- To właśnie za nią dostałem oryginalną lancę ułańską, zostałem też honorowym ułanem XVII pułku ułanów wielkopolskich - mówi z dumą Aleksander Sałacki, który w czasie wojny był porucznikiem, w 1973 otrzymał stopień kapitana, a w 1991 roku rangę majora.
- Nominację na kapitana miałem już w 1939 roku, ale zaczęła się wojna, a później trafiłem do niewoli - opowiada mój rozmówca, który ułanom poświęcił również swoje bogato ilustrowane "Żurawiejki", czyli skrupulatnie zebrane podśpiewki polskich kawalerzystów.

Pozostają w maszynopisie, podobnie jak wspomnienia z prowadzenia przez niego ośrodka szkoleniowego w pałacyku w Promnicach oraz dwa tomy "Historii piechoty polskiej od 1918 do 1939 roku".

W tej samej formie pozostaje również książka "W piaskach i błotach Wołynia" poświęcona latom przedwojennym na tym obszarze Polski, znajdującym się obecnie poza jej granicami.
- To moja najlepsza książka. „Ossolineum” już miało ją wydać. Zapłacili, ale nie wydali - nie kryje rozczarowania.

Przypuszcza, że stało się tak dlatego, iż napisał w niej o pewnym księdzu i jego skłonnościach do kobiet.


Turniej z profesorową

- Zawsze byłem lewicowcem - przyznaje - ale w Boga wierzę. Modlę się codziennie. Zawsze, gdy ktoś mówi, że nie wierzy, pytam go: „Powietrze widzisz? Nie. A prąd widzisz? Nie. A przecież istnieją. Bóg też jest” - mówi. - A do partii trafiłem, gdy żonie kazali się zapisać do PPR. Wiedzieliśmy, że PPR to cholera, więc poradziłem, żeby zapisała się do PPS. Zapisałem się razem z nią. No a później połączyli obydwie partie. Mnie do bolszewików zawsze było daleko, to była hołota i banda. Zawsze mówiłem, że lepiej sto razy zgubić z Niemcem, niż raz znaleźć z Ruskim.
W 1973 roku został zaproszony do reprezentowania Tarnowskich Gór podczas odbywającego się w Tychach „Turnieju miast”, w którym wystąpił przeciw występującej w barwach Mysłowic prof. Hannie Adamczewskiej-Wejchert. Dostali oboje po pięć punktów. W ogólnym rozrachunku zwyciężyły Tarnowskie Góry.
Dzięki temu poznał się z Wejchertami. Odwiedzili się kilka razy.
- On hodował kwiaty - wspomina mieszkanie profesorostwa Aleksander Sałacki. - W pokoju stał duży stół, było mnóstwo papierów i parę gazet na ścianach.

Powrót do młodości

W roku 1980 po raz pierwszy od czasów opuszczenie Lwowa miał okazję ponownie zobaczyć go podczas wycieczki, na którą pojechał.
- Nie poznałem tego miasta. Było bardzo brudne. Nie ma śladu po naszym przedwojennym domu, nie ma grobu rodziców na cmentarzu. Pochowano ich na Janowskim, babcia leżała na Łyczakowskim. Wziąłem wtedy ze sobą ziemię z Lwowa.

Po raz drugi pojechał tam w roku 1995 wraz ze swoją drugą żoną Alicją.

(1995)


Antoni Czernow:

Jedno życie, dwa życiorysy


Zapada zmierzch. Wilgotna, jesienna pogoda. W sadzie, między drzewami, trzech chłopców rozmawia przyciszonymi głosami. Najstarszy wygląda na osiemnaście lat, średni na szesnaście, najmłodszy ma ze czternaście.
- Pamiętajcie, by niczego nie pomylić - powtarza najstarszy.
Właśnie przed chwilą wymyślili swoje dotychczasowe życiorysy. Od teraz są oficjalnie synami małorolnego chłopa.
Jest rok 1946.
- Brat zdawał sobie sprawę, że przy naszej przeszłości nie mamy szans, by kimś w życiu zostać, więc musimy ustalić zasady gry. Dlatego wymyślił dla nas życiorysy, których trzymaliśmy się całe lata - mówi Antoni Czernow.
Dzisiaj mieszka w Tychach. Jest znanym architektem.

Korzenie

Tak naprawdę rodzina nosiła rodowe nazwisko Chernoff. Trudno powiedzieć, czy pochodzi z niemieckiego, szwedzkiego czy jeszcze z innego języka. Rosjanie pisali je fonetycznie. Po przetransponowaniu pisowni na polski powstało właśnie Czernow.
Od wieków przodkowie Antoniego Czernowa mieszkali w Dowiedzinach na pograniczu Litwy i Białorusi.

- Byłem tam po raz pierwszy po wielu latach w 1978 roku. Po naszym domu pozostały ruiny. Zerwano nawet blachę z dachu i zrobiono z niej rynny na budynku szkoły. Dawniej Dowiedziny były małą wioską, czyli chutorem, zamieszkałym przez naszą rodzinę. Płynęła rzeka Dzisna, a obok niej cmentarz otoczony murem - opowiada.

Na nagrobku Denisa, najstarszego znanego przodka, widnieje data: 1632.
- Jest też napisana cała "Zdrowaś Maria", ale w starowierach. Pamiętam to do teraz: "Dastojnaja jest jako waistina, błażytytsa, błagoriditsa, kristabłażennaja..." Co to jest za język? Najstarszy język polski z białoruskim połączony, jakiego używali Białorusini w bitwie pod Grunwaldem! W rosyjskim nie ma tej „Zdrowaś Marii”, w polskim też, od razu mi się skojarzyło z "Bogurodzica Dziewica, Bogiem sławiena Maryja...". Jest ten sam język? Skąd ja się wobec tego wywodzę? - pyta.

Jego pradziadek Włodzimierz brał udział w Powstaniu Listopadowym. Został za to zesłany na Zakaukazie.

Dziadek Dymitr za udział w Powstaniu Styczniowym też tam trafił.

W "Wielkiej Encyklopedii PWN" z 1983 roku Dymitr wymieniony jest jako "rosyjski metaloznawca i metalurg". Został profesorem Akademii Artylerii, członkiem Royal Society. Zachowała się jego korespondencja z Leninem sprzed rewolucji, gdy ten zbierał sympatyków w gronie ludzi znaczących, naukowców, a także obiecywał, że powstanie dla nich instytut.
Są też listy porewolucyjne, gdy Dymitra już zamknięto. Po bolszewickim zwycięstwie dotychczasowe autorytety przestały być potrzebne.

- Przydzielono mu jakiegoś marynarza, który go pilnował. Pisze Lenin: "Przyznać podwójną porcję chleba i jeszcze jednego marynarza". W ostatnim liście stwierdza dosłownie, żeby go nie zabijać - opowiada mój rozmówca.
Dymitr zmarł w 1921 roku.

Okrutny czas

Ojciec Antoniego Czernowa, Filip, urodził się w 1902 roku. Matka Maria była młodsza od męża o siedem lat. Filip Czernow był oficerem 4 pułku ułanów, brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Został ranny, dostał cięcie szablą. Wrócił po wojnie do Dowiedzin. Ożenił się, doczekał córki, która zmarła jeszcze przed II wojną, oraz trzech synów.

- Najstarszy brat rzeczywiście ma na imię Apoloniusz, średni Felicjusz, a ja Anatoliusz. Byłem Anatoliusz Antoni Aleksander. Zostało Antoni - opowiada. - Ojciec chował nas na ludzi twardych, chłopakowi nie wolno było się skarżyć, płakać. Z rana zawsze szedłem do niego i składałem obietnice, w czym się będę tego dnia doskonalił. Cały drżałem, bo ojciec to była wyrocznia. Wieczorem trzeba było mówić, co się robiło. Karą było klęczenia na grochu albo zakaz dosiadania kucyka - tak zapamiętał swego ojca.
Miał kilka lat, gdy zaczęła się wojna:

- Z roku 1939 pamiętam, jak nad Dowiedzinami leciała chmara ruskich samolotów. Zbombardowano most na Dzisnie. Staliśmy wtedy na ganku.

Filip Czernow prowadził wtedy razem z Karolem Wasilewskim, ojcem Zbigniewa, przyjaciela mego rozmówcy, miejscowe koło Towarzystwa Sokół. Po wybuchu wojny obaj zgłosili się do Wilna do polskiej armii, ale bez efektu. Wrócili dzień czy dwa później.
- Zaczynały się okrutne czasy. Ojciec zdawał sobie z tego sprawę. Pamiętam, że późnym wieczorem z mamą dyskutowali, co zrobić z tym gospodarstwem, ze wszystkim. Następnego dnia zjawili się Rosjanie i NKWD. Ojca wkrótce zabrali. Widziałem go wtedy ostatni raz. Był zupełnie spokojny, choć nie pozwolili mu nawet nas uściskać na pożegnanie.

Filipa Czernowa wsadzono do samochodu. Tego samego dnia zabrano też Karola Wasilewskiego.
- Drugą grupę oficerów, których aresztowano, a także księży i każdego, kto cokolwiek znaczył, pędził enkawudzista na koniu, który się potknął i złamał nogę. Rozwścieczony Rosjanin kazał wszystkich rozstrzelać pod skarpą. Później powstał zwyczaj, że każdy, kto tamtędy przejeżdżał, stawiał w tym miejscu kamień pamięci. Dzisiaj jest tam cała ściana ułożona z kamieni.
Filip Czernow trafił do łagru.

- Pamiętam, że jeszcze, gdy już byliśmy na Syberii, dostaliśmy od niego list. Był cenzurowany, wiele wyrazów było zatartych na czarno. Brat i inni w mleku to topili i można było pod światło odczytać. Odszyfrowali, że ojciec miał być rozstrzelany, później dostał 25 lat, ale w końcu i tak go rozstrzelali - opowiada Antoni Czernow i pokazuje list z 1991 roku, kiedy ostatecznie dowiedział się o śmierci ojca: "został aresztowany dn. 4. XII. 1939 i oskarżony o dokonanie przestępstwa z artykułu 74 UK BSSR. Decyzją specjalnej Rady przy NKWD ZSRR z dn. 19. VIII osadzony w "wychowawczym" obozie pracy na 5 lat. Zmarł dn. 31. V. 1941, odbywając wyrok w "Uchtiżemłagie", Komi - ASSR. Przyczyny śmierci i miejsca pochowania nie ustalono".

Spacerek do Króla Niebios

Resztę rodziny aresztowano w lutym 1940 roku.

- Przyjechali z rana. Dali pięć minut na spakowanie. Nie obiecali nic. Byliśmy dla nich swołocz. Mówili: "Was gadow wrojem w ziemlju", czyli - „Was gadów wdepczemy w ziemię” - wspomina pan Antoni. - Pociąg ruszył z Kowna. Jechaliśmy dwa miesiące. Pamiętam głód i zimno. Przywieźli nas do Bułajewa. Mieszkaliśmy w tak zwanych iszymach. Były zbite z pali, plecione łozą i daszek z darniny. Osiedlenie polegało na tym, że pokazano nam teren - tutaj możecie się budować. Mieszkańcy wioski pomagali nam. Najważniejsze było zrobić jakiś piec. Oczywiście natychmiast pędzono nas do pracy. Każdy dostawał swój przydział. Szybko nas rozdzielono, mama i bracia gdzie indziej. Mama została dojarką. Każda kobieta miała wydoić 25 krów. Pierwsza moja praca była przy koniach - opowiada.
W 1942 roku, kiedy powstała armia Andersa, od Polaków wymuszano określenia się. Kto nie przyjął obywatelstwa rosyjskiego, podlegał dalszej zsyłce.
- Prano mnie po pysku, nazywano zdrajcą, bo się nie deklarowałem jako Rosjanin. Dla nich przy moim nazwisku musiałem być Rosjaninem. Kolejną zsyłkę nazywano spacerkiem do Króla Niebios. Pieszo przeszliśmy dwa tysiące kilometrów. Dwadzieścia, trzydzieści wiorst dziennie. Buty się rozpadały, jedzenie było nędzne, jedliśmy zioła, korę się zdzierało z drzew. W nocy paliło się ogniska. Okres był wiosenny i na szczęście wilki już nie hulały. Enkawudziści robili, co chcieli, z młodymi Polkami. Mieli takie powiedzonko: "Do cara daleko, do boga wysoko". Byliśmy wyjęci spod prawa, za zabicie Polaka nie było żadnej odpowiedzialności -opowiada.

Ci, którzy przeżyli, doszli do Kamyszłowa.

W Kamyszłowie Czernowowie mieszkali miesiąc lub dwa, po czym wrócili w poprzednie miejsce. Stało się to dzięki pani Oleńce, żonie dyplomaty polskiego. Jej mąż jakimś cudem dostał się do USA. Znalazł żonę na tym nowym miejscu i doprowadził do jej powrotu do Bułajewa.
Z nią powrócili inni. Był rok 1942 lub 1943.


„Synku, nie patrz...”

- Moja mama pracowała przy krowach. Ja pasłem krowy kilka kilometrów dalej z dziesięcioma innymi chłopakami. Brat starszy był traktorzystą, średni był kombajnistą. Czasami dowoziłem mamie jedzenie, bo miałem do dyspozycji konia – opowiada.

Jak mówi, wtedy na Syberii działała grupa tzw. Czarnej Kocicy. Byli to przeciwnicy Stalina, którzy kryli się w tajdze.
- Do akcji przeciw nim przyjeżdżało co jakiś czas po kilka samochodów NKWD - kontynuuje. - Po którejś z nich tak jak zawsze wracali spici, chcieli się wyżyć. Więc gdzie? Do Polek! No i wpadli tam, gdzie moja mama pracowała i pięć innych kobiet. Doszło do zbiorowego gwałtu. Byłem tam wtedy. Próbowałem mamę bronić, więc związali mi nogi i podwiesili do sufitu, głową w dół. Słyszałem, jak mama krzyczała: "Synku, nie patrz". Po wszystkim skopali jeszcze te kobiety...

Koszmar.
- Mama konała pięć dni, zanim zmarła - panu Antoniemu jeszcze dziś trudno o tym opowiadać. - Gdy umarła, odciąłem jej warkocz. Wziąłem go później do Polski. Pokażę panu, co przytargałem z Syberii, gdy życie było zagrożone - odchodzi i po chwili wraca.

Wykłada kilka przedmiotów na stół.
- Fotografia mamy i ojca, świadectwo pierwszej komunii świętej na Litwie, krzyż, warkocze i czapka mamy, order ojca. To właśnie, jako gówniarz, przywiozłem z Syberii - mówi.

Miał też sporo samorodków zebranego tam złota, przehandlowanego później, jak sam mówi, na cukierki i rower.


Zasady gry

Wrócił do powojennej Polski razem z Wasilewskimi. Z braćmi odnalazł się w 1946 roku w Myśliborzu. Tam zaczął chodzić do szkoły. Jesienią ze średnim bratem trafił do domu dziecka w Stargardzie.

- W tym czasie najstarszy brat zdał maturę, chciał pójść do szkoły lotniczej w Dęblinie, ale z naszą przeszłością nie miał szans. Powiedział nam: "Jeżeli chcecie kimś w życiu być, to siadajmy i ustalmy zasady gry". Dlatego dla nas wszystkich wymyślił życiorysy, których trzymaliśmy się całe lata. Według nich byliśmy małorolnymi chłopami, a w 1939 roku, ratując się przed armią niemiecką, wyjechaliśmy na wschodnie tereny ZSRR.
W sierocińcu wpisano mu rok urodzenia 1935. Ma go w dowodzie do dziś, choć naprawdę jest trzy lub cztery lata starszy. Jak opowiada, w sierocińcu można było być do 16 roku życia, dlatego ówczesny pomysł brata uważa za genialny, bo umożliwił mu dalszą naukę. Wcześniej był przyuczany jako pomocnik traktorzysty, tymczasem skończył studia, został architektem i rzeźbiarzem. Najstarszy brat osiągnął szlify generalskie, skończył Akademię Sztabu Generalnego. Średni został wysokim oficerem marynarki.

- Od pradziadka wszyscy mężczyźni w rodzinie byli oficerami. Wszyscy pojmowali, czym jest Bóg, honor i ojczyzna. Byliśmy tak wychowani, że armia niesie w sobie największe nakazy moralne dla ojczyzny - tłumaczy decyzję braci o wybraniu kariery wojskowych. - Mnie najstarszy brat też namawiał. To on po latach pierwszy składał kwiaty w Katyniu, w telewizji to pokazywano. On zaprosił kardynała Glempa do Katynia, gdy był szefem attachatu w Moskwie.


Architektura czy rzeźba?

Tymczasem Antoni od zawsze wykazywał się talentem artystycznym. Miał wyobraźnię plastyczną, malował, te zdolności przydały się, gdy jeszcze na Syberii rysował tych, którzy zmarli. W ten sposób zarabiał.

Po powrocie do Polski szybko poznano się na jego umiejętnościach. Dlatego, jak opowiada, po Stargardzie trafił do zakładu dla uzdolnionych sierot w Krzeszowicach. Dyrektorem był Jedlewski, a jego zastępcą Śmiałek, były wychowawca u Janusza Korczaka.
- Mówi o tych czasach książka "Mieliśmy kilkaset sióstr i braci" innego wychowanka krzeszowickiej placówki Stefana Bratkowskiego. Stamtąd do Mazowsza trafiła Irena Santor, choć teraz nie za bardzo chce się do tego przyznać. Mam jej zdjęcie, podkochiwałem się w niej - wspomina pan Antoni.

W 1954 roku rozpoczął studia. Marzył o architekturze, ale wcześniej również trochę rzeźbił. Mówi, że gdy Xawery Dunikowski zobaczył jego prace, uznał je za bardzo dojrzałe.
- Powiedział, że weźmie mnie do siebie. Wtedy przyznałem, że zdaję też na architekturę. Pyta: „Dlaczego?” Wyjaśniłem: "Panie profesorze, ja muszę mieć pewny kawałek chleba, bo jestem sierotą". Powiedział, że zrobię, co będę chciał, ale on mnie przyjmuje. Pamiętam, że w rozpędzie w rękę go pocałowałem. Ponieważ zdałem też na architekturę, jednocześnie robiłem dwa fakultety. Wtedy właśnie zaprzyjaźniłem się z Wiktorem Zinem. Przyjął mnie na asystenta - wspomina opowiada.

Ta przyjaźń przetrwała kilkadziesiąt lat.
- Kiedy zaczynał się czas odwilży, w 1956 roku, znalazłem się w studenckim komitecie rewolucyjnym w Krakowie. Był w nim też Benek Tejkowski. Jego dzisiejsze nacjonalistyczne poczynania przyjmuję niekorzystnie, ale wtedy to był wspaniały człowiek, prawdziwy trybun. Tych, którzy byli w komitecie, milicjanci poprowadzili później do komisariatu na Siemiradzkiego, podwiązali do rur, plecy solą posypali i pałkami tłukli. Musieliśmy podpisać deklaracje lojalności, a później kilka tygodni się kurować - mówi.

W tym samym 1956 roku razem z dwoma kolegami wygrał swój pierwszy konkurs. Ogłoszony był na kościół, który miał stanąć w Nowej Hucie. To był dla Antoniego Czernowa wyraźny znak, czym naprawdę powinien się zająć. Rzeźbiarstwo poszło w odstawkę, chociaż, jak sam to określa: "odwaliłem wtedy dla zarobku dziesiątki Leninów i Stalinów".


Gdzie serce poniosło

- W momencie, gdy zaczęły się represje, a my wygraliśmy przecież konkurs na kościół, jeden z kolegów zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Wezwał mnie wtedy profesor Zin i powiedział: "Toleńku, jeśli chcesz żyć, uciekaj stąd, bo cię tu zamordują". Powiedział też: "Leć tam, gdzie cię serce niesie". Miałem do wyboru Stargard, gdzie miałem pierwsze doznanie ojczyzny, oraz Tychy - bo tu byłem wcześniej na praktyce - opowiada.

Wybrał Tychy. Tu zbudował dom, doczekał potomstwa. Kilkadziesiąt lat przepracował jako architekt. Ma w dorobku wiele projektów, ale w jednej dziedzinie szczególnie się wyspecjalizował. Zaprojektował ponad czterdzieści świątyń, nie zawsze na swoje nazwisko, czym zasłużył sobie na miano architekta kościołów.

Chlubi się projektami zrealizowanymi w całej Polsce, między innymi w Łaziskach Dolnych, w Żorach i Przemyślu.
- W Lędzinach, w kościele Chrystusa Króla, w stopniu, gdzie się przyjmuje komunię, jest taka szara płytka. Umówiłem się z księdzem Przybyłą, że kiedy oddam ducha, to proszę mnie spalić i pod tą płytką pochować. Tak sobie ubzdurałem, że ludzie przyjmujący najświętszy sakrament, będą na mnie klękać. Ale powstała kruchta i ksiądz kiedyś zadzwonił: "Tolek, koniec z twoją płytką. Kruchta gotowa, w niej będziemy spać."


Wspomnienia z dzieciństwa

Antoni Czernow dokładnie pamięta swoje przeżycia z czasów wojny. Nawiązał kontakt z ówczesnym przyjacielem, mieszkającym na dalekiej Syberii Wasilijem Artiemienko, którego odnalazł, pisząc do różnych instytucji. Spotyka się z towarzyszami niedoli mieszkającymi w Polsce i za granicą.

- Teraz takim jak my mają przyznać jakieś krzyże - mówi.

Ten swój odebrał w 2005 roku w Urzędzie Miasta w Tychach.

(1995 - 2005)


Ryszard Cholewczuk:

Śmierć z rąk sąsiadów


- Mama uznała, że nikomu żadnej krzywdy nigdy nie zrobiła, więc nie trzeba się bać. Wpadli koło południa. Przyznali, że rodzina była porządna, więc w ramach łaski nie zabili nikogo siekierami, tylko rozstrzelali - opowiada o śmierci swej matki, brata i siostry Ryszard Cholewczuk.

Historia na zdjęciach

Urodził się w 1928 roku w miasteczku Kuty (powiat Kosów Huculski) na kresach wschodnich. Od Rumunii dzieliła go tylko rzeka Czeremosz.

- Przed I wojną to wszystko należało do Austrii. Pozostałością po dawnym braku granicy był przebieg linii kolejowej. Jadąc z Kut do Lwowa, przejeżdżało się jakieś 30 kilometrów przez terytorium Rumunii - opowiada. - Nawet zbytnio nie pilnowano, bo kto by tam chciał uciekać do Rumunii?
Jak opowiada, panowała w niej taka bieda, że strażnicy rumuńscy karabiny nosili na sznurkach, a zamiast butów mieli kamasze.

- My mieliśmy stałe przepustki i chodziliśmy na ich stronę najczęściej w niedzielę po obiedzie. Tam było wszystko tak tanie, że jak poszło towarzystwo, to za dziesięć złotych na czworakach wracało - śmieje się.
Jego ojciec Bronisław i matka Wanda z Jurkowskich byli Polakami wyznania ormiańsko-katolickiego. Poza Polakami w Kutach liczne były przed wojną także społeczności Żydów i Ukraińców.
- Kto ich tam wtedy nazywał Ukraińcami... - macha ręką. - Mówiliśmy o nich - Rusini. Wszyscy całe lata żyli zgodnie. Dopiero po I wojnie zaczęły się niesnaski. Przeciwko Żydom była jedność, ale z kolei żyjący w zgodzie Polacy i Ormiańcy byli przeciwko Rusinom - tłumaczy. - Kuty były miejscowością letniskową. My mieliśmy dwa domy i przyjeżdżała do nas rodzina z całej Polski. Największą atrakcją była rzeka i góra Owidiusz. Nosi taką nazwę, bo na szczycie stoi wielki kamień właśnie z dwuwersem z Owidiusza.

Pokazuje zdjęcia z tamtych lat:

- To mój tata w mundurze „Sokoła”, którego był wiceprezesem w Kutach, ale pracował jako zastępca notariusza. Mama była krawcową.
Z fotografii spogląda piękna kobieta o wyraźnej ormiańskiej urodzie.

- Tu ja, a to moja siostra Maria zamordowana razem z bratem Stanisławem i mamą - wskazuje. - Tu moi wujowie z księdzem Samuelem Manugiewiczem, przedwojennym senatorem RP, i księdzem Kajetanem Agopsowiczem, synem naszych sąsiadów. Zginął we wrześniu 1939 roku. Po wejściu Sowietów uciekał przez Czeremosz do Rumunii i został zastrzelony przez sowiecką straż.

W stronę Rumunii

Gdy wybuchła wojna, w Kutach przez kilka dni nie było widać jej oznak. Toczyło się normalne życie, dzieci chodziły do szkoły. Wkrótce jednak nadciągnęli uciekinierzy.

- Pierwsze pojawiły się wozy poczty i banku. Rumunii chcieli je skonfiskować, więc po naszej stronie nad Czeremoszem palono pieniądze, żeby nie wpadły w niczyje ręce. Były to banknoty jeszcze niepocięte, w wielkich rulonach. Gdy je palono, teren otaczali żołnierze.

Identyczną scenę można zobaczyć chociażby w pierwszym odcinku serialu „Polskie drogi”.

- Następnie uciekało wojsko. Brakowało benzyny, więc porzucano samochody po polach. Rosjanie mieli później co zbierać - relacjonuje pan Cholewczuk. - No a za wojskiem nadciągnął niekończący się potok cywili. Upał był niesamowity, a oni szli dzień i noc. Na koniec pojawiły się limuzyny oficjeli. Właśnie tędy uciekali prezydent Ignacy Mościcki, Śmigły-Rydz i inni, którzy ostatnią noc spędzili osiem kilometrów od nas, w Kosowie Huculskim.
On sam widział tylko jadącego wielkim chevroletem ministra Becka, który przed wojną miał willę w Kutach Starych.

- Wszyscy przeszli, po czym nastała cisza - wspomina. - Polskiej władzy już nie było, a Rosjanie jeszcze nie weszli.
Właśnie wtedy zaczęły się pierwsze mordy Ukraińców na Polakach.
- Skończyły się dopiero wtedy, gdy do Kut po 20 września weszli Rosjanie. Pierwsi przyjechali dwoma tankietkami - mówi.

Z rąk Rosjan zginął wtedy Tadeusz Dołęga-Mostowicz, znany pisarz, autor „Kariery Nikodema Dyzmy”, dowodzący wówczas polskim oddziałem w tych okolicach. Akurat był w Kutach, gdy wjeżdżali do miasta Sowieci. Uciekając do samochodu, dostał serią z karabinu. Ranny sam dobił się z pistoletu.
Został pochowany na miejscowym cmentarzu przez księdza Samuela Manugiewicza. Ryszard Cholewczuk jako ministrant uczestniczył w jego pogrzebie. Ciało złożono do grobowca rodziny Antoszewskich.


Sowieci i Niemcy

Po wejściu Rosjan na powrót otwarto szkoły. Życie toczyło się jak wcześniej, jedynie na rocznicę Rewolucji Październikowej każdy musiał ustroić dom, a na rynku zorganizowano manifestację przy portretach Lenina i Stalina.

- Nie było z nami ojca, który walczył w Kampanii Wrześniowej. Był podporucznikiem rezerwy. Gdy było już wiadomo, że dostaną się do niewoli, jego kolega Karol Kochman namawiał go, by przebrał się w mundur zwykłego żołnierza. Nie chciał, ale gdy położył się spać i ściągnął swój mundur, tamten go schował. 17 września, kiedy pod Łuckiem czerwonoarmiści wzięli ich do niewoli, zostali potraktowani jako szeregowi żołnierze i skierowani do zwykłego obozu. Dzięki temu nie trafił do Katynia. Puszczono ich pod koniec 1939 roku.

Właśnie do mieszkających we wsi Karolówka Kochmanów Cholewczukowie trafili w maju 1940 roku, gdy kazano im opuścić dom w Kutach. W maju 1941 roku Rosjanie pozwolili im przenieść się do Pistynia.
- Gdy w czerwcu na te tereny wkroczyli Niemcy, dostaliśmy zgodę na powrót do Kut - wspomina pan Ryszard. - Należeliśmy wtedy do Generalnej Guberni, płaciło się polskim złotym, a policja była ukraińska. Mój ojciec pracował w notariacie, ale w domu nie sypiał. Było bowiem tak, że w dzień Polacy mogli chodzić po ulicach spokojnie, ale w nocy przychodzili do domów ukraińscy policjanci, zabierali mężczyzn i ślad po nich ginął.


Ucieczka do Lwowa

Do Cholewczuków też przychodzili.
- Kiedy pojawili się trzeci raz, zabrali mnie. Miałem wtedy 14 lat. Byłem przeznaczony z innymi do wyjazdu na roboty do Niemiec. W sierpniową mglistą noc 1943 roku prowadzili nas do pociągu - pamięta to jak dziś. - Szedłem z brzegu. Udało mi się zsunąć niezauważonym do rowu. Tak ominęła mnie wywózka.

Do domu jednak wrócić nie mógł. Poszedł do znajomej, która powiadomiła o wszystkim jego matkę. Ta poradziła mu uciekać do Lwowa. Pracował tam u fotografa, ale gdy w 1944 roku Niemcy, bo zbliżał się front, wszystkich w wieku od 15 do 55 lat brali do kopania rowów, uciekł do Sambora.
- Dużo by mówić, co się działo pod niemiecką okupacją - mówi. - To były straszne dni. Gdy przeszedł front i weszli Rosjanie, całowaliśmy ich po rękach.

Wtedy wybrał się na piechotę do Lwowa przekonany, że jest tam jego ojciec.
- Szedłem pieszo, na bosaka. W jednej z wiosek wstąpiłem do ukraińskiego gospodarstwa napić się wody ze studni. Nabrałem jej i słyszę jak gospodarz mówi po ukraińsku do syna, by ten przeniósł siekierę. Domyśliłem się, po co. Tak uciekałem, że nawet pies, którego za mną puścili, mnie nie dogonił.

Gdy dotarł do Lwowa, dowiedział się, że ojciec jest w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów Przeworsku.

Dwa pogromy

Zatrzymał się u mieszkającego w Lwowie wujka Tadeusza, którego odwiedził pewnego dnia Leopold Jurkowski, brat matki pana Ryszarda. To z jego ust poznali straszną prawdę.
- Kiedy nie było już w Kutach ani ojca, ani mnie, doszło do dwóch pogromów Ukraińców na Polakach. Mama mieszkała w naszym domu z moją siostrą i bratem oraz dziewięcioma innymi osobami. 24 kwietnia 1944 roku przybiegł jeden mój kolega i krzyknął, że idą Ukraińcy. Mama była przekonana, że nic im nie zrobią, bo podczas dwóch pierwszych pogromów nasz dom mijali. Tylko jej siostra Bronisława zdążyła się ukryć na stryszku nad drewutnią. Moja siostra chciała się schować w kurniku, ale nie zdążyła - panu Ryszardowi nawet teraz, po latach, łamie się głos. - Ukraińcy weszli tylnymi drzwiami. Wszystkich wprowadzili do drewutni. Tym dziewięciu od razu poucinali głowy toporami, a do mamy komendant miejscowego posterunku policji ukraińskiej powiedział: „Byłaś dobrą kobietą, to my twoją córkę i syna i ciebie zastrzelimy”. Najpierw zabił Marysię, później Stanisława, a na koniec mamę. Bronisława widziała to wszystko przez szpary między belkami.
Wszystkich zabitych pochowano w zbiorowej mogile na cmentarzu.

Ponad pół wieku później

Jeszcze w 1944 roku Ryszard Cholewczuk koniecznie chciał pojechać do Kut, by zobaczyć na własne oczy, co się stało. Kiedy jego wujka zabrano do wojska i został sam, w grudniu próbował koleją dotrzeć do rodzinnego miasta. Okazało się to niemożliwe. Dotarł jedynie do Kołomyi, gdzie mieszkała jego ciotka. Kilkanaście dni później wrócił do Lwowa.

Kiedy do Polski ruszył transport z repatriantami, dostał się do niego. Dotarł do Przeworska, do ojca. Zamieszkali wspólnie, ale później pan Ryszard przeniósł się na Śląsk i skończył Liceum Przemysłu Spożywczego w Zabrzu.

Zaczął pracować. Ożenił się, urodziły się dzieci. Od lat 50. do 1990 roku, kiedy przeszedł na emeryturę, pracował w zakładach przemysłu mięsnego w Bytomiu, Tarnowskich Górach i Zawierciu. Kilka lat był kierownikiem PSS w Tychach. Później został dyrektorem PSS Społem w Katowicach, gdzie zamieszkał na stałe.
Całe te lata nie wrócił do Kut. Zobaczył je dopiero w 2001 roku, kiedy wraz z Leopoldem Jurkowskim, synem Juliana, zorganizowali rodzinny wyjazd dla 18 osób w tamte strony. Pan Ryszard ponownie zobaczył Czeremosz, zamieszkały przez obcych ludzi rodzinny dom przy ul. Świątyńskiej 15 oraz zbiorową mogiłę, w której złożono jego matkę i rodzeństwo.

Powstał z tego czterogodzinny zapis na taśmie wideo. Na ekranie telewizora widać również pomnik na grobie ks. Manugiewicza, który zmarł w roku 1956.

- Był proboszczem parafii ormiańsko-katolickiej do końca - mówi pan Cholewczuk. - Cieszył się takim poważaniem, że nie ruszyli go ani Sowieci, ani Niemcy, ani Ukraińcy.
Już w drzwiach, kiedy się żegnamy, dodaje cicho, jakby bijąc się z myślami:
- Wie pan, ja im już odpuściłem...

(2002 - 2003)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego