Subkultury młodzieżowe II link - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

proza


Subkultury młodzieżowe. Bunt nie przemija.
(wydanie drugie, poprawione i uzupełnione.

Wydawnictwo KOS, Katowice 2010.

ISBN 978-83-7649-016-8


(fragmenty)


Wiecznym dzieciom,
które nie potrafią pogodzić się

z upływem czasu



SPIS TREŚCI:

Subkultura

Od anarcholi do japiszonów
anarchiści, antyfaszyści, antyglobaliści, beatlemania, bikiniarze, bitnicy, blokersi, cybermaniacy, depeszowcy, discomani, discopolowcy, dresiarze, ekolodzy, emo, git-ludzie, goci, groupies, grunge’owcy, hakerzy, hip-hop, hipisi, klubowicze, metalowcy, pacyfiści, pomarańczowa alternatywa, popersi, psychole, punk, rastamani, ridersi, rockersi, ruchy wyznaniowe, rude boy, sataniści, skini, sportowcy, sprejowcy, straight edge, szalikowcy, ścigacze, yassowcy, yuppies
Image
ubiór, włosy, akcesoria, slogany, symbole, gesty
Z regału kontestatora
Muzyka

piosenki, które zmieniły świat

piosenki, które zmieniły Polskę

Buntownicy bez powodu

Graffiti
Prekursorzy kontestacji, Bardzo krótka historia rock and rolla, Droga przez wiatr, Pamiętny rok 1963, Niepokorny chłopak, Muzyka buntu, Spektakle światła i dźwięku, Bóg gitary, Chwile złudnego szczęścia, Wielcy nieobecni, Wieczna podróż, Niezwykły rok 1969, Trzy dni, które zmieniły Amerykę, Miłość w rytmie rocka, Cesarz reggae, Wielki szwindel, Dziecko Ery wodnika, A to Polska właśnie..., Bunt nie przemija
Czas nie istnieje. Artyści są wieczni

Józef Skrzek (SBB, Breakout, Grupa Niemen); Grzegorz Markowski (Perfect, Samolot, Hazard); Leszek Winder (Krzak, Bezdomne Psy, Śląska Grupa Bluesowa); Marek Piekarczyk (TSA, Balls Power); Roman Kostrzewski (Kat, Alkatraz, Kat & Roman Kostrzewski); Wojciech Waglewski (Voo Voo, Fatum, Osjan, Morawski Waglewski Nowicki Hołdys); Wojtek Wojda (Farben Lehre); Tymon Tymański (Miłość, Kury, NRD, Tymon i Trupy, The Users, Tymański Yass Ensemble, Tymon & The Transistors); Piotr Rogucki (Coma); Hrabia Fochmann (Pogodno, BiFF)
Bibliografia
Lektura uzupełniająca (wybór), Bibliografia muzyczna (wybór)



(…)

GRAFFITI

BUNT NIE PRZEMIJA

„Bunt nie przemija. Bunt się ustatecznia” - napisał kilkadziesiąt lat temu Stanisław Grochowiak. Jak by nie interpretować słów poety, dowodzą one, że szczery w latach młodzieńczych sprzeciw wobec rzeczywistości łagodnieje wprost proporcjonalnie do lat przybywających niegdysiejszym kontestatorom. Z upływem czasu przestają być oni wyznawcami hasła „Nie wierz nikomu po trzydziestce”, tylko zastępują je sloganem „Życie zaczyna się po trzydziestce”, a ci, którzy przekonywali, że „nie ma przyszłości”, piszą książki wspomnieniowe. I tak dobrze, jeżeli nie wyrzekają się dawnych ideałów, a tylko, co najwyżej, z pewnym pobłażaniem wspomną stare czasy. Co prawda, zdecydowana większość obcina włosy i czyni krawat podstawowym elementem ubioru, ale niektórzy, kiedy zakończą codzienny wyścig szczurów, w domu zakładają wytarte dżinsy i puszczają na pełny regulator starą płytę. Czasami jest to nawet „My Generation” grupy The Who ze słowami: „Mam nadzieję, że umrę, nim się zestarzeję”.

Wieczne dzieci

O takich postawach pisze Anna Popiel, autorka posłowia do drugiego wydania książki Kazimierza Jankowskiego „Hipisi w poszukiwaniu ziemi obiecanej”. Opisując dawnych uczestników tego ruchu, którzy obecnie są szanowanymi obywatelami, stwierdza: „Przyjęli od konwencjonalnego społeczeństwa sposób na codzienność - praca, dom, dzieci. Daje im to pewne poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji (tak potrzebnej z wiekiem...). Natomiast nie dali sobie zabrać idei zaszczepionych przez hipizm - poczucia wolności, życzliwości i miłości do ludzi, a przede wszystkim - poszukiwania tego, co w życiu ważne w wymiarze innym niż gromadzenie dóbr i pieniędzy”. Bo przecież, jak uważa Skip Stone, autor kilku książek na temat tego ruchu: „Once a hippie, always a hippie” czyli „Kto raz był hipisem, zawsze już hipisem pozostanie”.

Bunt na sprzedaż
Czy jednak na pewno? I nie tylko o hipisów, ale także o punków, rockersów, antyglobalistów, ekologów i innych tutaj chodzi. Będąc młodymi nie wyobrażali sobie (lub wciąż nie dopuszczają do siebie tej myśli) być w przyszłości podobnymi do swych rodziców. Chcieli (lub nadal chcą) zmieniać świat, odrzucali hipokryzję i normy, nawoływali do zmian. Życie jednak idzie naprzód i wielekroć weryfikuje podejście do niego. Nie od dziś wiadomo, że punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia.
W obecnym skomercjalizowanym świecie, w którym niemal wszystko jest na sprzedaż, bunt stał się towarem. Wszelkiej maści kontestatorzy, a przynajmniej ludzie za takowych w publicznym odbiorze uchodzący, nierzadko są jedynie efektem żmudnej pracy stylistów, kreatorów i speców od marketingu, z atrakcyjnych dla młodzieży haseł starających się wycisnąć jak najwięcej pieniędzy.
Tylko nieliczni, wierni dawnym ideałom, starają się pogodzić tkwiące w nich przekonania z wymogami codziennego życia, w którym nie ma już miejsca na beztroskę, młodzieńczą nieodpowiedzialność, bezkompromisowość i nonkonformizm. Nie obcinają włosów, krawat w ich szafie (jeżeli w ogóle go mają) pokryty jest kurzem, a stare dżinsy, które wiele przeżyły, nie lądują w koszu na śmieci.
Cóż, kiedy dla pozostałych, którzy dawno zapomnieli o młodzieńczych wzlotach, są to jedynie z politowaniem przyjmowane nic nieznaczące gesty.

Lepiej spłonąć
Niemieccy Zieloni weszli do rządu, francuscy rewolucjoniści AD 1968 odgrywają znaczącą rolę w polityce, John Lydon, były wokalista punkowej grupy Sex Pistols, prowadzi telewizyjne programy przyrodnicze, a prezydent Bill Clinton próbował nawet przekonać swoich amerykańskich wyborców, że kiedy przed laty podpalał trawkę, to się nie zaciągał. Wszyscy oni przeszli na stronę tych, z którymi walczyli w swej młodości.
Tym większy szacunek należy się Krzysztofowi Grabowskiemu z punkowego zespołu Dezerter, który w jednym z wywiadów stwierdził wprost: „Władza to mniej lub bardziej dotkliwa forma gwałtu na ludziach. Ludzie idą do polityki po to, by rządzić innymi, więc na dzień dobry mają u mnie przechlapane”. Może dobrze by było, gdyby do zawierającej tę wypowiedź książki Mikołaja Lizuta dotarł Chris Novoselic, gitarzysta Nirvany, grupy, która pod jego i Kurta Cobaina kierunkiem kilkanaście lat temu na powrót skierowała muzykę rockową na przynależne jej buntownicze tory. Po niepowodzeniu swojej solowej płyty zapowiedział, że zrywa z muzyką i zamierza poświęcić się polityce. Widać nie bez kozery Cobain w liście pożegnalnym, który napisał przed popełnieniem samobójstwa, zawarł cytat z Neila Younga: „Lepiej spłonąć niż zblaknąć”. I na zawsze już pozostanie w pamięci wszystkich bezkompromisowym buntownikiem.
Cobaina jako polityka w krawacie nie sposób sobie wyobrazić.


(…)

CZAS NIE ISTNIEJE. ARTYŚCI SĄ WIECZNI

Józef SKRZEK: Jestem nieuchwytny, ciągle coś odkrywam
Memento z banalnym tryptykiem

- Szukaj, Burz, Buduj. Kto wymyślił to hasło?

- Akurat to określenie dał nam Franciszek Walicki, który pojawił się w pewnym czasie naszego grania, choć ja go poznałem już wcześniej, kiedy współpracowałem w Breakout z Tadkiem Nalepą. Nasz Silesian Blues Band reaktywował się po graniu w grupie Niemen i wtedy doszła właśnie ta jego formułka. Przyjęto ją w świecie bardzo dobrze, bo Search, Break, Build doskonale pasowało do odkryć, jakich zespół dokonywał.
- To była jedna z prób rozszyfrowania skrótu, bo ich się pojawiało więcej…
- Pierwotna nazwa Silesian Blues Band, która na długo do nas przylgnęła, była w zasadzie robocza, dlatego ostatecznie zostaliśmy po prostu przy SBB. Te trzy litery stały się naszym znakiem rozpoznawczym, choć faktycznie próbowano odczytywać je w różny sposób.
- Swego czasu obok Niemena, Breakoutu i Budki Suflera tworzyliście jeden z najbardziej znanych polskich zespołów. Mieliście tę świadomość, prawda?
- Pruliśmy do przodu. Byliśmy nośni. Temu się nie da zaprzeczyć…
- Jak, wówczas jako młodzi ludzie, przyjmowaliście tę popularność?
- Co powiedzieć? To jest fajna sprawa grać, jeździć po świecie i cieszyć się życiem. Poznaje się coraz to nowe tereny, coraz to nowych ludzi, kolejne sceny. Wszystko, co wcześniej tylko jarzyło się w marzeniach, nagle stało się prawdą.
- A nie było trochę żalu, że jesteście z Polski, a nie, na przykład, z USA?
- W ogóle nie odczuwaliśmy żadnych kompleksów! Najmniejszych. Graliśmy w 1978 roku na Roskilde z Bobem Marleyem, graliśmy z Mahavishnu Orchestra, z Johnem McLaughlinem, z wieloma innymi znanymi muzykami. Dobrze przeżyliśmy ten czas, naprawdę.
- Pamiętam, że chociażby w Niemczech przyjmowano was jak największą gwiazdę. Płyta „Follow my dream” była tam 30 lat temu hitem.
- Traktowali nas prawidłowo. Co prawda, pochodziliśmy zza żelaznej kurtyny i to stawało się czasami odczuwalne, ale schodziliśmy na ziemię dopiero, gdy wracaliśmy stamtąd do Polski. Było jednak bardzo dobrze. To był bardzo ciekawy czas, kiedy się w zasadzie te wszystkie ciśnienia wyrównywały.
- Przyszedł jednak rok 1980, płyta „Memento z banalnym tryptykiem” i nagle koniec. Dlaczego?
- Nie ma takiego pojęcia, że jest całkiem koniec. Po prostu czasami trzeba zrobić oddech. Zespół istniał całą dekadę, a później każdy z nas postanowił robić coś innego. Ja nadal grałem, ale poza tym chociażby prowadziłem w Chorzowie „Leśniczówkę”. Miałem tu masę wspaniałych koncertów, występowałem z różnymi muzykami, chociażby z Ryśkiem Riedlem. „Leśniczówka” była bardzo nośna, to było najpiękniejsze atelier, jakie mogło zaistnieć.
- No tak, ale ludzie wciąż pamiętali SBB, tymczasem przez 20 lat zespołu praktycznie nie było. Grupa, poza nielicznymi występami i koncertowymi płytami w latach 90., wróciła na dobrą sprawę dopiero w nowym tysiącleciu.
- Spotkaliśmy się ponownie w nowym wieku, co prawda najpierw w składzie z Paulem Wertico, ale to było znowu SBB. Trzeba jednak pamiętać, że przecież ja ciągle robiłem i nadal robię swoje rzeczy. W sztuce musisz mieć czas, żeby zajmować się różnymi sprawami, nie możesz być ciągle przywiązany do jednego, przynajmniej ja tego tak nie czuję. Ja jestem nieuchwytny, ciągle coś odkrywam.
- Jak ludzie tę muzykę, tego bluesa przyjmują teraz? Tak samo jak kiedyś?
- Cieszą się, jak gramy i że przetrwaliśmy ten czas, że nadal występujemy z najlepszymi na świecie. Jesteśmy dobrze traktowani i przyjmowani. Graliśmy trzy lata temu na festiwalu w Meksyku, ze sceny widzieliśmy naście tysięcy Kalifornijczyków, Meksykanów, Japończyków oraz innych. Przyjmowali nas jak królewiczów. My jesteśmy przywiązani do jakichś tam sentymentów, do ziemi, a gdybyśmy byli bardziej otwarci jeszcze w tej kwestii, to pewnie dziś bylibyśmy na świecie jeszcze bardziej rozpoznawalni.
- Jakie to wrażenie patrzeć na słuchaczy, którzy są młodsi niż wasza muzyka? Na koncerty przychodzą ludzie mający po 18 – 20 lat.
- Przed sceną widać różnorodność pokoleń i to jest właśnie fajne, że mieszają się ze sobą starsi i młodzi. To jest genialne. Zawsze jest dobrze, gdy sztuka łączy pokolenia. Tylko to, co przetrzymuje czas, jest prawdziwe. Wszystko, co ma swoją moc, przetrzymuje czas.

(lipiec 2009)


Grzegorz MARKOWSKI: Ludzie nas lubią, przyjeżdżają na koncerty, pokazują „fałki” i jest dobrze

Niepokonani


- Perfect był swego czasu fabryką przebojów. Który z nich był największy?
- Mam szczególny stosunek do dwóch – do "Niemego kina" i "Niepokonanych".
- A nie do "Autobiografii”?
- W rankingu programu III Polskiego Radia na największe polskie przeboje XX wieku ona zajęła drugie miejsce po "Dziwny jest ten świat". Jest to na pewno piękna piosenka, ale ja darzę sympatią tamte dwie, może na przekór, bo "Autobiografię" też śpiewa mi się bardzo dobrze.
- Dlaczego wobec tego "Nieme kino"?
- Ta piosenka to szczególne wyzwanie dla wokalistów. Należy być w bardzo dobrej kondycji psychofizycznej, by ją wykonać. Trzeba dysponować dobrze postawionym głosem i mieć ochotę zmierzyć się z tą piosenką, która wymaga dużego skupienia. Dla wokalisty to takie wejście na Everest. Można ten utwór bardzo łatwo źle zaśpiewać, ale bardzo trudno zaśpiewać go dobrze.
- ... i zagwizdać, nawiązuję tu do słynnego wykonania z płyty koncertowej...
- Po tej piosence jestem tak zmęczony, że to koledzy zawsze za mnie gwiżdżą.
- A dlaczego "Niepokonani"? Bo to największy przebój Perfectu po reaktywacji grupy w latach 90.?
- Utwór sam w sobie jest piękny. To, że odniósł sukces, to inna sprawa, bo wiadomo, że popularność na pstrym koniu jeździ. Piosenka znalazła się na płycie "Geny", która była już ładnych parę miesięcy na rynku, gdy program III PR nagle tę piosenkę odkrył przypadkiem. Zaczęła pojawiać się na antenie, a później dopiero podchwyciły ją inne rozgłośnie. Inaczej znaliby ją tylko ci, którzy przychodzą na koncerty.
- Przyznam, że z czasów tego "nowego" Perfectu najbardziej lubię "Całkiem inny kraj". Moim zdaniem ze względu na treść to utwór na miarę "Autobiografii".
- Jak widać, każdy ma swoje prywatne rankingi i to bardzo dobrze. Generalnie jednak biorąc, rozgłośnie radiowe nas nie rozpieszczają, jeżeli chodzi o te nowsze utwory. Myślę, że wszystkie zespoły na całym świecie ze średnią wieku 50 lat mają ten sam problem. Nie usłyszy się nowych Stonesów, tylko ich klasyczne utwory, jeżeli Metallica, to też piosenki ze starej już "czarnej" płyty. To problem wszystkich kapel, które długo żyją.
- W waszym przypadku łatwiej usłyszeć w radiu "Chcemy być sobą"... Ale to chyba dobrze, bo z tym utworem utożsamia się któreś już pokolenie.
- Bardzo się z tego cieszę. Właśnie dlatego nigdy mocno nie narzekałem, że radia nie mają ochoty grać tego Perfectu po 1993 roku poza "Niepokonanymi", "Kołysanką dla nieznajomej" i "Całkiem innym krajem". Tak musi widocznie być. Nam pracy nie brakuje, ludzie nas lubią, przyjeżdżają na koncerty, pokazują "fałki" i jest dobrze.
- Przyznam, że jednego nie rozumiem. Jak to się stało, że muzyka z "Chcemy być sobą" trafiła do reklamy?
- O to by już trzeba spytać Zbyszka Hołdysa, bo to on jest kompozytorem tej piosenki. My nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Mnie się wydaje, że to było swego rodzaju świętokradztwo, ale niech on się mierzy z tym problemem.
- W naszej rozmowie ani razu nie padł tytuł "Nie płacz Ewka".
- To ładna, trochę countrowa piosenka o pięknym tekście, który ludzie trochę inaczej postrzegają. Te słowa mówią o odchodzących przyjaciołach muzykach, a jest traktowana często tak dancingowo i rozrywkowo. Ale niech tak będzie. Jeżeli ludzie nie mają ochoty się smucić, to niech się cieszą.
- Zespół też ma powody do zadowolenia. Perfect istnieje już prawie 30 lat i można powiedzieć, że rzeczywiście jesteście "Niepokonani"... Ty śpiewasz w zespole już 25 lat!
- 4 sierpnia damy z tej okazji w Sopocie duży koncert. Pojawią się też zaproszeni goście - bracia Cugowscy, Hania Banaszak, Ryszard Rynkowski, Patrycja Markowska. Świetnie śpiewający ludzie będą wykonywać nasze piosenki.
- Zbigniewa Hołdysa jednak nie będzie. Pamiętam, że kiedy kilkanaście lat temu poproszono go o skomentowanie reaktywowania Perfektu bez jego udziału, powiedział, że jak się na oranżadę naklei napis "Coca Cola", to nadal pozostanie ona oranżadą. Chyba nadal obstaje przy takiej opinii.
- Obstaje, a wiesz, co powinien zrobić? Te pieniądze, które dostaje z ZAiKS-u, a które my wypracowujemy, powinien oddać na cele charytatywne. Bo jeżeli taka kapela nie istnieje, to znaczy, że on bierze pieniądze od nieistniejącego zespołu. Natomiast te pieniądze mu nie śmierdzą. Trochę w tym jest hipokryzji.
- To może na koniec pytanie o pewną młodą wokalistkę, czyli Patrycję Markowską. Zdarza jej się śpiewać z tatą...
- Nie chciała i broniła się długo, ale prosiłem ją o jakiś duet, bo wydawało mi się to rzeczą miłą, że można wystąpić z córką, która na dodatek dobrze śpiewa. I popełniliśmy taki duet, wykonaliśmy go parokrotnie, ale nie stworzył ani płyty ani trasy koncertowej. Generalnie uciekamy od tego. Ona tego nie chce, boi się opinii, że tata jej pomaga.

(lipiec 2006)


Marek Piekarczyk: Jestem tylko takim sobie zwykłym kolesiem z małego miasteczka
Blues o trzech zapałkach


- Którą z piosenek TSA lubisz najbardziej śpiewać?
- Nie faworyzuję żadnej, wszystkie je lubię tak samo.
- Nie czujesz szczególnego sentymentu do którejś z nich?
- Patrząc w ten sposób, to mam go do „Bluesa o trzech zapałkach”, bo to pierwsza, z jaką wyszedłem z TSA na scenę w przeddzień moich trzydziestych urodzin w 1981 roku. Zaimprowizowałem, no i wyszedł „Blues o trzech zapałkach”. Do tego mogę mieć sentyment. Ale tak w ogóle to mam taką szczęśliwą sytuację, że nie wykonuję piosenek, których nie lubię i nikt mnie do tego nie zmusi. Śpiewam tylko to, co chcę.
- Myślałem, że wymienisz „51” i „Alien”, bo to wasze największe przeboje, albo „Proceder”, bo dzięki niemu zaistnieliście jako zespół w swoim drugim życiu.
- My nie mamy drugiego życia! Mamy cały czas to samo. Dla przykładu - dla mnie, jako fana Led Zeppelin, nie ma różnicy między tym, co oni robili jako zespół, a tym, co teraz robią Jimmy Page i Robert Plant. To nie jest ich drugie wcielenie, to jest kontynuacja tego, co grali kiedyś. To moje spojrzenie, jakim fan może patrzeć na swego idola.
- Ty w 1981 roku sam stałeś się idolem. Pamiętasz to uczucie? To było chyba coś nowego?
- Po prostu wszedłem na scenę i pierwszy raz przestałem się bać i pytać, kim jestem i co mam robić w życiu. Wcześniej śpiewałem w różnych zespołach, ale zawsze coś było nie tak. A tu po raz pierwszy nie miałem tremy! Poczułem, że to jest to, co powinienem robić dalej.
- Ale zauważyłeś, że stałeś się wzorem dla innych?
- W najmniejszym stopniu. Do dzisiaj nigdy tak o sobie nie myślę, choć niektórzy próbują mi to wmówić i uświadomić, że mogę tak oddziaływać na ludzi. A przecież ja jestem tylko takim sobie zwykłym kolesiem z małego miasteczka, który śpiewa w zespole rockowym.
- Nie jesteś już przypadkiem honorowym mieszkańcem w tej swojej Bochni?
- Coś ty, zwariował? Do tego są inni.
- Wszyscy chyba jednak kłaniają ci się na ulicy?
- Niekoniecznie, może co piąty. To raczej ja muszę uważać, czy nie idzie ktoś znajomy i mu się kłaniać, bo jak tego nie zrobię, to powiedzą, że mi odbiło od tego grania.
- Jak to jest po ponad 30 latach muzykowania? Wciąż jesteś długowłosym hipisem w skórzanej kurtce...
- Już nie w skórzanej! Ona tylko tak wygląda... Unikam skóry.
- Lubisz względem siebie określenie: Weteran polskiej sceny rockowej?
- Nie lubię. Nie jestem żadnym weteranem. Nie znoszę tego całego zbowidowstwa i przyklejania orderów. Wolę myśleć o przyszłości.
- Zauważasz chyba jednak wymianę pokoleń na scenie. Pojawiają się zespoły, których członkowie rodzili się, kiedy TSA od dawna już grało.
- Powiem tak, że w pewnych miejscach czas nie istnieje. My nie jesteśmy jakimiś wielkimi artystami, jesteśmy muzykami ludowymi. Samoukami. Ja staram się śpiewać o tym, co jest ważne dla zwykłego człowieka. Nie oglądam „Dziennika”, nie chcę wiedzieć nic z tych głupot, z tych politycznych roszad. Są rzeczy ponadczasowe: miłość, przyjaźń, samotność, poczucie sensu życia, macierzyństwo, rodzina. I muzyka powinna o tym mówić, a ja o tym właśnie chcę śpiewać. Dlatego nie ma znaczenia, że ktoś się urodził teraz czy wcześniej, ale czy jest innym potrzebny z tym, co robi. Gdy wychodzisz na scenę, musisz się czuć potrzebny.
- Nie czujesz się w takim postrzeganiu outsiderem?
- Czuję się człowiekiem, bo zajmuję się ludzkimi sprawami. Próbuję robić coś innego poza muzyką - hoduję rośliny, zajmuję się działalnością charytatywną, opiekuję się zwierzętami. W jedne swoje urodziny budowałem klatkę dla Norberta, który stracił ogon przez koty i trzeba go było przed nimi obronić. W inne urodziny stawiałem dom dla Klementyny, kozy, którą chcieli zarżnąć na ognisko, więc ją odkupiłem za 50 złotych. Mam też dwa króliki - Brusia i Trusia, mam Fredzia, czyli tchórzofretka, który ma swoją kobietę Fredzię - ale ona niestety czasem gryzie - ktoś ją wyrzucił, więc ją przygarnąłem. Fredziu mieszka w domu po Norbercie, który umarł na serce, gdy się zorientował, że nie może latać. Był gawronem, a to najmądrzejsze zwierzęta na świecie. Leczyłem go, później puściłem, ale wrócił, gdy odkrył, że już nie umie fruwać. No i umarł z tego żalu.
- Piosenki o tym mnie napisałeś?
- Po co? Choć kto wie? Może rzeczywiście napiszę kiedyś o Norbercie, który nie chciał dłużej żyć...
- Nie widać was jako TSA zbyt często - w radiu z rzadka, koncerty też tylko od czasu do czasu.
- Mamy je dwa albo trzy razy w miesiącu. Po co więcej?
- Żeby dla ludzi zagrać!
- To jest właśnie dla ludzi! Więcej koncertów to by była już kwestia pieniędzy, a teraz jest to świeże. Gdybyśmy tłukli, jak kiedyś, co dzień gdzie indziej, chodziłoby tylko o kasę. Nie chcemy tego.
- Będzie nowa płyta?
- Mielibyśmy ją z czego nagrać, bo nowe piosenki ciągle powstaję, ale nie myślimy o niej. Ukaże się, jeżeli będzie taka potrzeba, ona jednak nie jest najważniejsza. Ważne jest to, jak przyjmują nas ludzie. Dla mnie liczy się, żeby nasza muzyka nie była dla nich obojętna. Gdy przestaniemy ich wzruszać, denerwować, bulwersować albo cieszyć, to skończymy granie.

(marzec 2007)


Roman KOSTRZEWSKI: Utarte kanony wiedzy, religii, moralności, etyki są już często nieaktualne
Noce szatana


- Widziałeś film „Dziecko Rosemary”?
- Widziałem, choć dość dawno temu i chyba tylko raz.
- Podobał ci się?
- Jako horror był OK. Trochę nawiązywał do wyobrażeń o satanistach. Fabuła była osadzona w demonologii, w wyobrażeniu o tym, że kiedyś przyjdzie dziecko szatana i wszystkich pozałatwia, a z drugiej strony trudno podejrzewać Polańskiego o bezprzedmiotowy mistycyzm. W związku z tym jaką rolę odgrywa w tym filmie diabeł? Jest metaforą przemiany wartości, przekonania, że nadchodzi czas zmian w mentalności człowieka, zmian w jego postawie zewnętrznej, jak i w odezwie do świata. Ten film pokazuje, że przewartościowują się parametry dobra i zła.
- Twoim zdaniem chodzi w nim nie o satanizm, lecz o poszukiwanie wartości?
- Oczywiście, ten film nie gloryfikował satanizmu, bo nie skupiał się na pielęgnacji wiary w szatana. Ta inscenizacja służyła do przekazania dwóch ważnych informacji: że przychodzi zmiana i dziecko tych zmian trzeba zaakceptować. Taka jest właśnie idea – pojawia się dziecko diabła i ono jest "złe", ale trzeba je umieć pokochać i zaakceptować, bo jest nasze.
- Wiesz, dlaczego cię pytam o ten film? Bo on uchodzi za pierwsze ekranowe nawiązanie do ideologii satanistycznej, zaś o tobie w latach 80. pojawiły się opinie, że jako głos zespołu Kat zaczynasz propagować ją w Polsce.
- Mnie jest szalenie trudno uciec od takich opinii. Pytanie jest innego rodzaju: czy ja to robiłem metodycznie po to, żeby bulwersować, czy też dlatego, że rzeczywiście coś we mnie grało symbiotycznego z czymś, co rozumiałem pod pojęciem satanizmu.
- Czyli nie bronisz się przed takim określeniem?
- Absolutnie się nie bronię! Gdy spojrzymy na przekrój dziejów, to zobaczymy, że stara demonologia wpływała na umysły ludzi tak, jak wpływały na nie wszelkie myśli zbiorowych wyobrażeń o życiu, o społeczeństwie lub o siłach natury, które jak najbardziej były związane z mocami albo boskimi, albo demonicznymi. Rozwój człowieka powodował, że część ludzkich zachowań ujawniało się pod pojęciami tabu, a więc elementów zakazanych. Inaczej mówiąc -szereg zachowań otrzymało przydomek sacrum dobrego lub złego.
- Sacrum z gruntu rzeczy jest dobre.
- No tak, ale my mówimy o pewnych przemianach wartości. Pomijam fakt zmienności znaczenia tych samych zjawisk dla kulturowo odmiennych społeczności. Wszakże to sacrum, które kiedyś było dobre - bo utrzymywało społeczeństwo w stopniu wystarczającym, by ono się rozwijało i wzajemnie budowało czy wspierało - przestało wystarczać. W związku z tym należało albo je przedefiniować, albo je rozebrać do naga. Ja jestem zwolennikiem takich społeczeństw, które próbują w delikatny sposób obrać ze skórki ten naddatek naszych ludzkich przywar i zachowań. Inaczej mówiąc - staram się widzieć człowieka takim, jakim on jest. A on po prostu nie zawsze jest "dobry".

- Użyłeś pojęcia „tabu”. Ty je łamiesz, a z zewnątrz jest to odbierane jednoznacznie…

- … jako czczenie diabła.
- No właśnie. Poprzez katechizm patrząc, czyli przez takie bajkowe ujęcie, to jest przyjmowane jako szerzenie ogólnie pojętego zła. Na dodatek pojawiły się konkretne elementy. W 1985 roku Kat wydał singiel z „Nocami szatana”. Rok później ukazała się płyta „666” i wystąpiliście w Jarocinie na tym samym koncercie, kiedy Test Fobii Kreon łamał krzyże na scenie. Tego samego wieczoru odbyła się na tamtejszym cmentarzu słynna czarna msza. Pojawiły się dziesiątki artykułów o tym, że ujawnili się muzyczni czciciele szatana. Satanizm stał się synonimem zła.
- On zawsze taki był.
- Oczywiście, ale wy zaczęliście go otwarcie propagować.
- Zanim przejdę do meritum sprawy… Fascynujące było w tym wszystkim to, że jeżeli prawdą byłaby opinia o tych fantastycznych słuchaczach muzyki metalowej - że to dzieci diabła, które fascynują się złem - to należałoby zapytać: Jak to jest z tym społeczeństwem, że przy tak ostro zarysowanych granicach dobra i zła ci młodzi ludzie wybierają właśnie zło? Jeżeli my przyporządkowujemy pojęcie zła jako tożsame z nimi, z ekspansją ich własnego ja - i jako grupy, i jako jednostki - to dlaczego, skoro my rozumiemy, że to jest zło, oni się z tym identyfikują?
- To dlaczego się identyfikują?
- Otóż właśnie! Dlatego, że nastąpiła wyraźna przemiana wartości. Periodyki wszelkiego rodzaju, jeżeli się rozpisywały na temat tego środowiska, często to robiły okiem człowieka, który z góry ma narzuconą wiedzę na temat tego, co to jest satanizm. Do tej pory wszystkie książki o diable napisano rękami kościoła. Kimże więc był ten diabeł w przeciągu historii? Przecież kościół wyznawał w swoim czasie, że wszyscy ludzie w Indiach to sataniści! Gdy przychodziło się spotkać z nauką, to kościół też miał do niej wyraźny stosunek uznając, że jest to wytwór diabła. Jednym słowem - ludzie kościoła przyjęli prawo do mówienia, co jest czym. A przecież dzisiaj dążymy do tego aby jednostka kwalifikowała się jako właściwa do oceny zjawisk ją dotyczących. Ludzie kościoła jednak uważają, że - jeżeli ta jednostka uznała, że to, co dla was (chrześcijan) jest dobre, dla mnie jest faktycznie niewłaściwe i złe - to nie w porządku i od razu pytają: „A zaraz, co wy chcecie od słów: nie zabijaj?” Otóż w tym problem, że nie chodzi o słowa, ale o ich kontekst. Jeżeli odniosę je do obrony swojej rodziny przed atakiem, mówię tu na przykład o wojnie, to owe "nie zabijaj" jest nieaktualne, a sama Biblia wie o tym, gdyż mówi: „Oko za oko, ząb za ząb”.
- To mówi Stary Testament.
- Ale Nowy Testament tym bardziej, bo przedstawia bestialstwo, które polega na tym, że pod ideą dobra utożsamianego z Chrystusem przemyca się nienawiść dla "odmieńców". Weźmy chociażby treści, które odnoszą się do karania ludzi po śmierci. Ewangelie mówią o wiecznym potępieniu. Oczywiście, ludzie określonej religii mają prawo opiniować innych po swojemu, zgoda. Ale prawo religijnego nakazu powinno się stosować w układzie zamkniętym czyli odnoszącym się do własnego grona. Społeczeństwa nie są takim układem, szczególnie dzisiaj, bo się mieszają, próbują przenicować, dokonywać nieprzymuszanych syntez różnego rodzaju i z tej perspektywy utarte kanony wiedzy, religii, moralności, etyki są często nieaktualne.
- Owszem, jednak ty mówisz o przewartościowaniu pewnych zasad, a satanizm w tym rozumieniu już nawet nie potocznym, lecz takim a priori, oznacza obiektywne zło.
- To nie jest a priori! A priori - tę rolę wyznaczyło chrześcijaństwo, które - pamiętajmy -odrzucało na przykład innowierców, ludzi innych wyznań, a trudno byłby mówić, że na przykład buddysta to satanista, zgadza się?
- Ty za to zgadzasz się na nazywanie cię satanistą. W jakim sensie nim jesteś?
- Odpowiem, dlaczego mogę być dla niektórych ludzi satanistą. Dlatego, że sposób prezentacji przeze mnie swoich myśli - ja to nazywam sztuką - kojarzy się z wyznawaniem diabelskich idei. Nagrałem „Biblię Satanistyczną”, a moje teksty są okraszone wyraźną niechęcią do różnych przejawów życia katolików, do samej idei Boga. Z tej perspektywy jestem satanistą. Przyjąłem tę rolę mimo wszystko jako niewierzący. Na co dzień, związany z ideami naukowego pojmowania świata, nie stronię od języka sztuki, który dopuszcza symboliczne i mistyczne ujęcie rzeczy i spraw, które mnie otaczają.
- Przyznasz, że jest to dalekie chociażby od nabijania żywego psa na krzyż - widziałem taki dokument; no a kilka lat temu człowiek twierdzący, że wyznaje ideologię satanistyczną, zabił dwoje młodych ludzi w Rudzie Śląskiej.

- Ludzie wierzący w Boga mają tych ofiar więcej! Ja bym powiedział tak: mam świadomość tego, że możemy być bestiami, ale nie musimy. A wracając do Rudy Śląskiej. W tym zdarzeniu było coś niejasnego. Gazety opisywały je skrótowo - „Nastolatek odziany w garnitur po codziennej mszy w kościele zamiast do szkoły wybrał się do bunkra, tam zastał swoją koleżankę z kolegą, następnie ich zabił”. Ofiary, jak się później okazało, uwielbiały muzykę metalową. Opinia mediów była jednoznaczna. Zabił satanista. Dziwne odwrócenia znaczeń, ale tak to już bywa, gdy społeczeństwo nie jest zdolne do zaakceptowania gorzkiej prawdy.

- A może byśmy w końcu o muzyce coś powiedzieli?
- To zasadnicza rola, którą sobie przydałem. Moim celem było wykorzystanie muzyki, czyli jednej z najpiękniejszych form, jakie człowiek wymyślił - zarówno wyrażania ekspresji oraz sposobu prezentacji siebie - do opowiedzenia prawdy o naszym życiu i pokazania tego, co we mnie gra. Skoro to okazało się tak silnie związane z ideologią satanistyczną, muszę przyjąć w związku z tym, że iluś ludziom jawię się jako jej piewca. Jednakże muzyka trudniej oskarżyć o to, że jest bestią, podobną do Hitlera, czy ludzi inkwizycji albo do młodych chłopców, którzy na cmentarzu w Jarocinie zrobili czarną mszę. Ci ostatni uczynili to prawdopodobnie z niewiedzy, bo chwycili się wątków demonologicznych napisanych przez ludzi kościoła, którzy mówili, że aby stać się satanistą, to trzeba upuścić trochę krwi zwierzęciu. To nie szatan wymyślił te bezeceństwa, to wszystko napisali ludzie kościoła.
- Wróćmy do muzyki. Rok 1981. Jesteś wokalistą zespołu Kat, jednego z trzech, które były nazywane trójcą polskiego metalu, poza wami było to TSA i Turbo. Jak pamiętasz te początki?
- Jakiegoś syntetycznego zdania to ja tutaj nie wyrażę, bo to byłoby silenie się na pewnego rodzaju werbalizm wrażeniowy. Każdy z muzyków miał własne doświadczenia i własne wyobrażenie o tym, co tak naprawdę się wokół niego dzieje. Nie od rzeczy byłoby zarysować ogólne tło społeczne, czyli to, że kraj przechodził różnego rodzaju wstrząsy.
- A w tych realiach zaczął się cały boom polskiej muzyki rockowej.
- To były naczynia połączone. Muzyka, nawet uprawiana z wielkim zacięciem, gdyby nie miała takiego zapotrzebowania, nie mogłaby się rozwijać. A ona zaczęła towarzyszyć młodym ludziom na co dzień. Trzeba pamiętać, że wówczas intencje były istotniejsze niż samo brzmienie. Jeżeli o nie chodzi, to nawet dzisiaj polskiej muzyce się wiele wybacza, ale wtedy nie wybaczyłoby się jej jednego - że byłaby bezideowa. W niej zawierały się oczekiwania młodego człowieka żyjącego w tamtych czasach. Co bardziej rozgarnięci próbowali przemycać w tekstach swój ostry stosunek lub ostracyzm wobec rzeczywistości na tyle konkretnie wyrażony, że stawało się to w jakimś sensie niebezpieczne dla systemu.
- Tak było głównie z zespołami punkowymi.
- Powiedziałbym, że z rockowymi w ogóle, przecież Perfect też miał problemy…
- …ale Perfect, Lady Pank czy Maanam były obecne na listach przebojów, a Kat nie…
- Rozwój muzyki metalowej w Polsce wiązał się z określonym tłem społeczno-politycznym. Dla zespołów w części reprezentowanej przez takich ludzi jak ja pojawiła się niesprzyjająca okoliczność, gdy ujawniły niechęć do kościoła, który był utożsamiany z ówczesnym ruchem wyzwoleńczym. Nie mieliśmy zwolenników ani w gronie decydentów, ani dysydentów. Krótko mówiąc - Kat, i nie tylko on, był zawieszony w społeczno-politycznej próżni. To nie oznaczało jednak, że zabraniało się nam koncertować. Kat grał jak najbardziej, miał swoje lokum w domu kultury, a więc w instytucji państwowej. Byliśmy zapraszani na różne imprezy, raz nawet z okazji budowy Centrum Matki Polki, więc w nie pewną cegiełkę też włożyliśmy.
- Zespołom metalowym zarzucano wówczas epigonizm. Mówiono, że naśladują zachodnie zespoły. Zgadzasz się z taką opinią?
- Odpowiem w inny sposób. Duża część społeczeństwa w dobrobycie zachodu lokowała swoje wyobrażenia o szczęściu. Z tej perspektywy odzywały się również oczekiwania artystyczne. Przykładowo w Polsce kręcono dobre filmy, ale Polacy sobie cenili kino zachodnie. Chociaż ono w zasadzie było banalne, było inne, wartkie, a nasz kraj za PRL-u sprawiał wrażenie sennego. Skoro zatem takie były oczekiwania nie tylko słuchaczy, ale także artystów, nie tylko muzyków, żeby zmierzać do kultury zachodniej, a przynajmniej przyjąć jej dobre aspekty, wielu sięgało po tamtejsze wzory. Polska muzyka metalowa rozwinęła się w trudnych warunkach, ze świadomością, że nie jest akceptowana przez znaczne gremium społeczeństwa. Pomimo to trwała pozbawiona dobrodziejstw ówczesnego świata, chociażby kapitału. Z drugiej strony trzeba jednak pamiętać, że on jest jedną z pierwszych dróg do zniszczenia niezależnej muzyki już w zalążku. Metal się uchronił przed tym, zresztą punk również.
- Tylko że punk i metal w mediach nadal praktycznie nie istnieją.
- W zachodnich mediach też ich nie ma. To dlatego, że ta muzyka jest niekonformistyczna i niedopasowana do ogólnej koncepcji istnienia i rozumienia państwa przez tych, którzy myślą, że to oni prowadzą owieczki.
- A może z metalem jest tak dlatego, że bardzo często spotyka się z dwoma podstawowymi zarzutami: że teksty są wydumane i że zachęca do agresji?
- No tak, ale to są oceny wybiórcze. W życiu każdego z nas są chwile, gdy wyrażamy agresję, niechęć, buntujemy się przeciwko czemuś, ale na co dzień tacy nie jesteśmy. Na co dzień ludzie funkcjonują w ramach pewnych kanonów. W literaturze muzyków metalowych również jest miejsce na tkliwość, na delikatność, pojawia się w niej spokój, zdarza się cynizm. Jest mądrość, jest i głupota, czyli tak, jak wszędzie. Jednak dla postronnego słuchacza ilość decybeli w metalu, rodzaj saturacji dźwięków nie kojarzy się z niczym innym jak z agresją, a to tylko jedna z jego form. Trzeba powiedzieć, że przecież ten gatunek w swoim dziedzictwie, w swoim mistrzostwie ma takie tuzy muzyki współczesnej jak Led Zeppelin i Deep Purple, jak Pink Floyd również! A u nich o agresji nie ma mowy.

(maj 2009)


Wojciech Waglewski: Ja się specjalnie nie zastanawiam nad czasem
Łobi Jabi


- Często pan śpiewał ostatnio "Ta zima kiedyś musi minąć"?
- No, troszkę dała nam się we znaki. Nie mogłem się doczekać pogody, jaką mamy ostatnio. Nie podśpiewywałem sobie tego jednak, koncerty mi wystarczają, poza nimi jestem osobą mało śpiewającą.
- Czyżby dwie twarze muzyka?
- Koncertowanie to granie konkretnych utworów, wokół których się bawimy. Praca muzyka poza koncertami to głównie ćwiczenie i praca nad czysto technicznymi sprawami.
- Przyzna pan jednak, że to największy pański przebój, jeżeli w ogóle w przypadku Voo Voo można mówić o przebojach...
- Ma zdecydowanie najwięcej wykonań poczynając od zespołu Mazowsze po Kasię Nosowską i parę innych grup. Jest najbardziej popularna, choć są też inne pieśni, które w niektórych regionach są szczególne znane. Mnie zdumiewa, że są miasta, jak Poznań czy Warszawa, gdzie na przykład piosenkę "Bo Bóg dokopie" śpiewa cała publiczność, choć antenowo nigdy nie zaistniały. „Flota zjednoczonych sił” też nabroiła i ma swoją nośność. Nie mieliśmy jednak szczęśliwie za wiele tych przebojów. Mówię - szczęśliwie, ponieważ potem człowiek jest zmuszany do ich odgrywania.
- Proszę powiedzieć, jak to jest? Zespół nie jest medialny, a mimo to od 20 lat na koncerty walą tłumy. Voo Voo dobre jak wino?
- Zdarza mi się przeżywać takie sytuacje. Grałem z zespołem Osjan w Warszawie w ubiegłym roku i byłem zdumiony liczbą ludzi, i to młodych, którzy znali te utwory! Myślę, że mimo olbrzymiej siły mediów są rzeczy ważniejsze niż one. Pierwszy ważny koncert Voo Voo reklamowaliśmy za pomocą małych ulotek i to przyniosło zdecydowanie lepszy efekt.
- Kiedy to było?
- W 1986 roku w Riwierze. Były też koncerty anonsowane tylko stemplami ulicznymi. Poza tym mamy na koncie parę występów, które przeszły, nie bójmy się tego powiedzieć, do historii, chociażby w kamieniołomach w Kazimierzu. Były też koncerty janowieckie i na rynku poznańskim. Zawsze w różnych odsłonach, z innymi muzykami, w innych aranżach, bo my nigdy nie gramy tych samych wersji. Staramy się samych siebie zaskakiwać improwizując i wymyślając nowe historie. To powoduje, że dla nas ta muzyka jest cały czas bardzo ciekawa, Dlatego ludzie, przychodząc na nasze koncerty, spodziewają się różnych ciekawostek i z reguły się nie zawodzą.
- Zgodzi się pan z określeniem: Voo Voo - zespół legenda?
- Z legendą to już pora by umierać, a myślę, że jeszcze troszkę zagramy. Dorobiliśmy się fantastycznej grupy fanów i jeśli się zdarza, że grywamy cykle koncertowe, to jeżdżą za nami całe grupy 20 czy 50 osobowe, co jest chyba rzeczą nieczęstą.
- ...chociaż minęło już 20 lat! Czy kiedy zakładał pan zespół, spodziewał się pan , że to tak długo potrwa? Niemal jak Budka Suflera...
- No nie, Budka Suflera istnieje już niemal 70 lat z tego, co pamiętam... Nikt niczego nie zakładał, kiedy Voo Voo powstało. Ono w zasadzie nie było zespołem. To była muzyka studyjna, po prostu nagrałem sobie płytę, bo nudziło mi się w składzie Morawski Waglewski Nowicki Hołdys. Nie przypuszczałem, że to w ogóle spowoduje powstanie jakiejś grupy. Ale zmontowaliśmy szybko skład na Jarocin, a ta płyta się sprzedała fantastycznie i już nie było odwrotu. Ja się specjalnie nie zastanawiam nad czasem. Dla mnie zespół do tego momentu  jest interesujący, dopóki ma nowe pole do uprawy, jakiś nowy problem do poruszenia.
- Problemów wam wobec tego nie brakuje...
- ...bo im więcej się człowiek o muzyce dowiaduje, tym więcej jest rzeczy, których mógłby się nauczyć. Cały czas odkrywamy dla siebie i dla naszych słuchaczy nowe poletka przez nas jeszcze niezagospodarowane. I dopóki tak będzie, tak długo będzie ten zespół istniał. Czy będzie trwał jeszcze 10 lat, czy 50, tego nikt z nas nie jest w stanie powiedzieć. Na razie mamy cały czas otwarte głowy.
- Gdy rozmawiałem z Lechem Janerką, on powiedział, że gdyby pierwsza płyta Voo Voo ukazała się dwa lata wcześniej, to debiutancki krążek Klausa Mitffocha w ogóle by się nie ukazał, bo nie byłby już potrzebny.
- Miły człowiek. Wiem, że jemu się ta pierwsza płyta bardzo podoba, jest jej fanem, ale to inna muzyka. Te płyty, nasza i pierwsza Klausa Mitffocha z Janerką, to dwa równoległe światy i ciągle w dwóch różnych się poruszamy. Jego ostatnia to sentymentalny powrót do pieśni z dzieciństwa
- Ale dzięki niej wrócił do mediów.
- To racja, ale to nie spędzało mu snu z oczu. Za długo gramy, by robić płytę tak, że być może media się tym zainteresują. Są muzycy, którzy chcą pisać przeboje i chwała im za to, bo taka muzyka jest potrzebna, ale dla Leszka i dla nas każda płyta jest raczej rozrachunkiem z samym sobą, poszukiwaniem nowych wyzwań. Są nagrywane z potrzeby zmierzenia się z jakimś problemem.
- Jedyna płyta zespołu Morawski Waglewski Nowicki Hołdys zatytułowana „Świnie” jest uznawana za najlepszą płytę lat 80. Jak doszło do jej powstania?
- Wojtek Morawski słusznie powiedział, że to była forma politycznego kabaretu rockowego. Mam do niej stosunek ambiwalentny. Z jednej strony dzięki Hołdysowi wróciłem do gitary elektrycznej, a bardzo tego potrzebowałem, bo za sprawą tego zespołu zaistniałem na rynku. Wcześniej grałem głównie w zespole Osjan jako muzyk studyjny. Ta płyta i wcześniejszy „I Ching” pozwoliły mi na to, by poznać muzyków i zacząć wydawać z siebie głos. Natomiast kłopot polegał na tym, że zespół MWNH tworzyły cztery bardzo silne indywidualności, które było bardzo trudno spacyfikować. Każdy miał inne pomysły na życie. Już na temat podbijania świata mocno się różniliśmy. Hołdys uważał, że należy pojechać do Ameryki i podbić ją, a wówczas cały świat legnie u stóp. Ja chciałem raczej, by ruszyć w podróż po klubach po Europie. A tak naprawdę skończyło się to piciem wódki. Trochę było też tak, że Zbyszek zrobił krok ryzykowny, bo chciał się pozbyć bagażu Perfectu, ale odniosłem wrażenie, że nie wytrzymał tego. Było mu ciężko bez tłumu wielbicieli. Na naszych koncertach ludzie domagali się przebojów Perfectu, z którym był cały czas utożsamiany. I efekt był taki, że to on mnie namówił, bym nie marnował czasu  i nagrał jakieś swoje rzeczy. Dzięki temu powstało Voo Voo.
- Pojawiła się pierwsza płyta a później "Małe Voo Voo". Czy to był żart, czy coś poważnego w sensie pierwowzoru Arki Noego?
- Z tego, co wiem, to nawet Litza przyznaje się do jakiejś fascynacji „Małym Voo Voo”. Ono powstało z potrzeby czysto egoistycznej, a one są najuczciwsze. Mieliśmy dzieci, a ponieważ wydawało nam się, że twórczość dla dzieci jest tak marna i tworzona przez ludzi dorosłych dla ich zadowolenia, a nie zadowolenia dzieci, to popełniliśmy taką muzykę, Usłyszał ją mąż  Majki Jeżowskiej. Powiedział nam, że jest fantastyczna i jeżeli jej nie wydamy, to nam nie poda ręki. To było dosyć ryzykowne. Byliśmy zespołem alternatywnym: ramoneski, włosy na cukier - i tu nagle płyta z muzyką dla dzieci, która we powszechnej świadomości funkcjonowała jako chałtura. A my postanowiliśmy potraktować je poważnie. No i nagraliśmy rockową płytę dla dzieci, ale w przeciwieństwie do Arki potraktowaliśmy to jako jednokrotne zdarzenie. Postanowiliśmy na dzień dobry, że to będzie tylko zajście studyjne, by nie zamieniać spontaniczności dzieci w jakąś maszynkę do robienia pieniędzy. Sprzedaliśmy tej płyty jakieś nieprawdopodobne jej ilości. Mieliśmy niesamowite recenzje w Stanach, dostaliśmy propozycję nagrania płyty we Francji, ale groziło to tym, że musielibyśmy zająć się tylko taką działalnością i w związku z tym nie przyjęliśmy jej.
- Minęło 20 lat. Jubileusz przeszliście. Ukazała się płyta "20”, a ostatnio "21" nagrana z orkiestrą AUKSO. To było coś zamierzonego, obliczonego na efekt czy nowe wyzwanie?
- Wszystkie te trzy rzeczy naraz. W każdym artyście drzemie chęć uwiecznienia czegoś, co się opiera czasowi. Występowaliśmy wielokrotnie z różnymi orkiestrami i to doświadczenie nie było nam obce, ale cechą wyróżniającą tej płyty jest to, że została napisana przez nas. W efekcie mamy jakby kilkudziesięcioosobowy zespół Voo Voo. Nasz wybór padł na AUKSO, bo to jedna z najlepszych orkiestr kameralnych w Europie. A wracając do pytania - "20" to były rzeczy wyłącznie premierowe. Z "21" chcieliśmy sobie i fanom zrobić przyjemność i zamieścić na niej utwory z żelaznego repertuaru Voo Voo, ale właśnie z orkiestrą. Chodziło nam o to, by uczynić to w gronie najwybitniejszych muzyków, z jakimi mieliśmy zaszczyt się spotkać do tej pory. Pojawia się na niej Małgosia Walewska, osoba wyjątkowa, bo trzeba być postacią wybitną, by z jednej strony być śpiewaczką operową, występującą na największych scenach na świecie, a jednocześnie zdecydować się na śpiewanie piosenki „Łobi Jabi”, czyli jednego z najgłupszych naszych numerów.
- Ale z nim jesteście mocno kojarzeni...
- Tu został po mistrzowsku został zaaranżowany przez Mateusza Pospieszalskiego! I dzięki temu też ma wymiar absolutnie inny. No i Tomek Stańko, który mnie wbił absolutnie w ziemię, bo zagrał świeżo i po mistrzowsku. Ta płyta przyniosła nam chyba najwięcej radości z wszystkich, jakie dotychczas nagraliśmy.
- Dziesięć lat temu, gdy rozmawiałem z panem pierwszy raz, zacząłem od stwierdzenia, że jest pan uznawany za największego intelektualistę polskiego rocka. Odparł pan, że różnie pana przezywają. To teraz to samo pytanie, ale na koniec: Czuje się pan największym intelektualistą polskiego rocka?
- Mam nadzieję, że nim nie jestem. W sztuce panuje nieustanna walka intelektu ze spontanicznością. Niedobrze, jeżeli muzyka, zwłaszcza rock, jest przeintelektualizowana. Dobrze, jeżeli jest moment myśli, ale fantastycznie, jeśli koncert jest absolutnie spontaniczny. Można dorabiać gębę do tego, co się robi, ale gdy się wychodzi na scenę, intelekt musi być wyłączony. Na to można pozwolić sobie w studiu, natomiast koncert jest czysto spontaniczną wymianą energii.

(maj 2006)


Wojtek WOJDA: Zawsze jest się przeciwko czemu buntować
Wiecznie młodzi


- Farben Lehre istnieje od 1986 roku. Na scenie nie było już Brygady Kryzys, dawał się we znaki Tilt, na topie był Kult. Jak wspominasz początki waszego grania?
- Zespoły, które wymieniłeś, to wszystko była tzw. „Warszawka”. Ona rządziła wtedy totalnie, podczas gdy my byliśmy kapelą z Płocka. Co prawda, studiowałem w Warszawie, nawet mieszkaliśmy z Muńkiem Staszczykiem z T. Love w jednym akademiku, dwa pokoje obok siebie i często wspólnie spędzaliśmy czas, ale generalnie byliśmy zespołem z zewnątrz. Młodym, początkującym i ambitnym, ale jeszcze się nie równaliśmy z tamtymi. Dopiero raczkowaliśmy, choć stosunkowo szybko pewne rzeczy udało nam się osiągnąć, bo już po roku istnienia zagraliśmy w Jarocinie. Wtedy nie było to łatwe. Rokrocznie zgłaszało się 300 - 400 kapel, przyjmowano 30 - 40, a my załapaliśmy się już przy pierwszym podejściu. Potem w Jarocinie graliśmy co roku, aż w 1990 zostaliśmy jednym z laureatów tego festiwalu. Trzeba zaznaczyć, że na samym starcie Farben Lehre nie grało tak ostro, jak się obecnie wydaje tym, którzy nas wtedy nie znali. W pierwszych miesiącach działalności czyniliśmy raczej nowofalowe kroki. Dopiero później zaczęliśmy dryfować w kierunku punk rocka. A w 1996 roku, gdy wydaliśmy płytę „Zdrada”, było to już apogeum naszego mocnego grania. Ostrzejszej płyty już nie stworzyliśmy i myślę, że już nie nagramy.
- Skąd się w ogóle taka orientacja u was wzięła? W drugiej połowie lat 80. wciąż jeszcze dominowali Ciechowski, Lady Pank, Maanam… Punk mimo wszystko był muzyką niszową.
- No tak, ale Kult, który wcześniej wymieniłeś, a który wtedy już był popularny, to kapela, która ma w pełni punkowy rodowód, bo Kazik grał wcześniej w zespole Poland. Zawsze wychodziłem z założenia, że szkoła punkowa jest lepsza niż bluesowa. Wychowałem się na zespołach punkowych i nowofalowych - od Sex Pistols po Joy Division - i te kierunki pociągały mnie bardziej. W momencie założenia zespołu wiadomo było, że pójdę tą drogą.
- To się brało z jakiegoś totalnego buntu, który w tobie tkwił?
- Dla mnie podstawową sprawą w tej muzyce, zwłaszcza w tamtych czasach, była kontestacja istniejącej sytuacji, a w punk rocku można to było najlepiej zrealizować. Nie uważałem tego nigdy za walkę z wiatrakami i tak jest również dzisiaj. Staraliśmy się jako zespół wpływać na świadomość młodych ludzi. Nie tyle ich ukierunkowywać, co sprowadzać na tok myślenia, który polega na szukaniu drogi do własnego zdania, a nie słuchaniu i bezkrytycznym przyjmowaniu tego, co ktoś tam mówi o rzeczywistości.
- Jesteś nadal kontestującym punkowcem?
- Myślę, że jestem dużym dzieckiem, a nie zbuntowanym punkowcem. Po tylu latach grania młodzieńcza zadziorność nadal nie jest mi obca, choć na pewno do paru rzeczy podchodzę z większą rezerwą niż kiedyś. Być może wtedy na niektóre sprawy patrzyłem z większym ogniem i ten ówczesny spontan był bardziej burzliwy i płomienny niż dzisiaj. Jednak jeżeli to „coś” ma się w sobie, to się tego nigdy nie utraci.
- Tytuł waszej płyty z 2001 roku, czyli „Wiecznie młodzi”, mówi sam za siebie… Czy zgodzisz się jednak, że punk rock 20 lat temu a dzisiaj to w zasadzie dwa różne gatunki i dlatego ten obecny określa się czasem mianem Punk Rock Later?
- Punk nie jest i nigdy nie był jakąś modą, która wyznacza trend aktualnie popularny, który w końcu przemija. On jest sposobem myślenia i formą krytycznego patrzenia na rzeczywistość, a to się nie starzeje.
- Bunt się nie starzeje?
- Pewnie, że nie, bo zawsze jest się przeciwko czemu buntować. To tak jak i o kabarecie można by powiedzieć, że przyszły dla niego ciężkie czasy. A niby z jakiej racji? Śmiać się jest cały czas z czego, bo głupków dookoła nie brakuje. Dlatego uważam, że bunt się nie starzeje, choć sam punk na pewno nieco się różni od tego sprzed lat. Wtedy znacznie większą uwagę zwracało się np. na wygląd, image...
- Nosiłeś kiedyś irokeza?
- Nie nosiłem, ale wiem, że tego typu insygnia punkowe były wówczas ważne, znaczące dla wielu ludzi, bo to szokowało. Miało za zadanie zaskakiwać i być czymś świeżym, prowokującym. W pewnym momencie pojawiła się wątpliwość - co to za szokowanie i prowokowanie, skoro taki wizerunek na nikim już wrażenia nie robi, bowiem widzi się go na co dzień, po raz setny. Dlatego w końcu irokezy opadły, a została idea i ludzie, którzy w to naprawdę wierzyli i naprawdę w tym byli. Ci, którzy stawali się sezonowymi punkowcami (bo taka była moda) odpadali z tego ruchu i bardzo dobrze. Zresztą co tu dużo mówić - ani Sex Pistols, ani Clash, ani Ramonesi - wszyscy wielcy z pierwszej fali punkowej nigdy irokeza nie nosili. Ta fryzurka masowo pojawiła się w drugiej fali - przy okazji takich grup jak UK Subs czy Exploited - w której eskalacja buntu wyrażała się przede wszystkim poprzez wygląd.
- Bo ci pierwsi byli już wielcy, a oni musieli jakoś zdobyć uznanie?
- Może i tak, ale są też tacy, którzy twierdzą, że nacisk na wygląd wziął się od legendarnej kapeli New York Dolls, której muzycy wyglądali bardzo wyzywająco …
- …a to w rzeczywistości właśnie oni zaczęli grać punk rocka. Pozwól, że przeniesiemy się w obecne czasy. Minęło sporo czasu, pojawiło się mnóstwo nowych zespołów, w których grają ludzie mający wówczas, gdy wy zaczynaliście, po kilka lat. Co o tym sądzisz?
- Z tym „mnóstwo” to ja bym nie przesadzał. Dziś większość młodych ludzi zakłada zespoły hiphopowe i tym podobne. Nowych punkowych kapel wcale nie jest tak dużo. Generalnie trzeba przyznać, że dominują stare grupy, czyli Dezerter, KSU, Armia, Włochaty... Wszystkie są już dosyć wiekowe, dlatego brakuje mi u nas młodej punkowej fali, jaka pojawiła się chociażby w muzyce amerykańskiej.
- Wyobrażasz sobie siebie za 25 lat na scenie śpiewającego „I nikomu nie wolno się z tego śmiać”?
- To akurat nie moja piosenka, tylko Toten Hosen…
- …ale Farben Lehre ma ją w repertuarze.
- Ten kawałek został pierwotnie przerobiony przez Kobranockę, a my poszliśmy ich śladem. Mogę co najwyżej powiedzieć, że to utwór, z którym utożsamiam się jako słuchacz i jako odbiorca. Natomiast czy wyobrażam sobie siebie… Trudno powiedzieć. Za 25 lat będę miał 63 lata, stąd podejrzewam, że będzie to fizycznie awykonalne, chociaż nie nierealne, bo Keith Richards ma właśnie tyle i wciąż gra koncerty.
- No tak, ale on nie jest punkiem.
- Tu się absolutnie nie zgodzę! Keith Richards jest w tej chwili największym punkiem, jakiego znam. Po tym, jak umarł Sid Vicious, po tym, jak Johnny Rotten trochę poszedł w innym kierunku, po tym, jak Iggy Pop też popłynął bardziej w rockowe klimaty i po tym, jak umarł Joe Strummer czy odeszło trzech głównych Ramonesów, to myślę, że ostatnim prawdziwym punkowcem został Keith Richards. I przy tym się będę upierał.

(luty 2005)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego