Bunt nie przemija link - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

proza


Bunt nie przemija.
Bardzo podręczny słownik subkultur młodzieżowych.

Wydawnictwo Naukowe Śląsk, Katowice – Warszawa 2004.
ISBN 83-7164-407-8



(fragmenty)



Wiecznym dzieciom,
które nie potrafią pogodzić się

z upływającym czasem



SPIS TREŚCI:

Subkultura

Od anarcholi do japiszonów

anarchiści, antyfaszyści, antyglobaliści, beatlemania, bikiniarze, bitnicy, blokersi, depeszowcy, discomani, discopolowcy, dresiarze, ekolodzy, git-ludzie, goci, groupies, grunge'owcy, hackerzy, hip-hop, hipisi, klubowicze, metalowcy, pacyfiści, pomarańczowa alternatywa, poppersi, psychole, punk, rastamani, ridersi, rockersi, ruchy wyznaniowe, sataniści, skini, sportowcy, sprejowcy, straight edge, szalikowcy, ścigacze, yuppies
Image
ubiór, włosy, akcesoria, slogany, symbole, gesty
Z regału kontestatora

Muzyka

piosenki, które zmieniły świat ...

... i Polskę

Buntownicy bez powodu

Graffiti
Prekursorzy kontestacji, Droga przez wiatr, Rok 1963, Wielcy nieobecni, Niezwykły rok 1969, Miłość w rytmie rocka, Wielki szwindel, Na polach nirvany
Artyści są wieczni
Janusz Panasewicz (Lady Pank), Marek Piekarczyk (TSA), Andrzej Nowak (TSA, Złe Psy), John Porter (Porter Band), Krzysztof Grabowski i Robert Matera (Dezerter), Muniek Staszczyk (T. Love), Krzysztof Jaryczewski (Oddział Zamknięty, Tu i Teraz), Małgorzata Ostrowska (Lombard), Wanda Kwietniewska (Lombard, Banda i Wanda), Andrzej Wodziński (Easy Rider), Rahim (Paktofonika), Michał Pfeif i hrabia von Fochmann (Pogodno), Andrzej Urny (Perfect, Krzak, VooBooDoo), Artur Gadowsji (IRA), Marek Kotański (Monar)
Bibliografia

Lektura uzupełniająca (wybór), Bibliografia muzyczna (wybór)



(…)

SUBKULTURA

(inaczej: podkultura) to podkreślająca swoją odrębność grupa społeczna, w której obowiązują zasady i wzorce odmienne od wyznawanych powszechnie, dlatego niekiedy stosuje się zamiennie termin: kultura alternatywna. Jej podstawowymi wyznacznikami są: ideologia, symbolika oraz charakterystyczny wygląd (image) jej członków, a w wielu przypadkach również (lub przede wszystkim) muzyka.

Mimo mnogości subkultur, podstawy ich wykształcenia się, nawet tych wzajemnie się zwalczających, są niemal identyczne. Źródłem jest najczęściej sprzeciw wobec polityki lub uznanych norm społecznych, moralnych, kulturowych i tradycji. Stąd kolejne określenie subkultury - kontrkultura.
Czasem kontrkulturowe wyznaczniki i hasła nie są tolerowane przez ogół społeczeństwa, wówczas, ze względu na konieczność ich ukrywania, zyskują cechy konspiracji i określane są jako underground (podziemie).
W ramach subkultur działają (albo tylko identyfikują się z nimi) głównie ludzie młodzi - w wieku od 15 do 30 lat.
Wszystkie opisane w książce ruchy istniały (lub funkcjonują nadal) w drugiej połowie XX wieku.



(…)

GRAFFITI

PREKURSORZY KONTESTACJI

Podczas gdy w krajach bloku wschodniego szalał stalinowski terror, po drugiej stronie Atlantyku trwało polowanie na komunistyczne czarownice.

Wbrew amerykańskiej swobodzie i wolności słowa, przełom lat 40. i 50. w USA mijał w atmosferze podejrzeń sprzyjaniu ideologii marksistowskiej. Czołową rolę w polityce odgrywał senator Joseph R. McCarthy, przewodniczący senackiej podkomisji do spraw badania lojalności urzędów i obywateli. W efekcie jej działania kraj opuścić musiał chociażby Charlie Chaplin. W tym samym czasie toczyła się okrutna wojna w Korei. Setki tysięcy młodych Amerykanów, których ominęły okopy II wojny światowej, wysłano przez Pacyfik dla obrony świata przed komunistyczną inwazją. Ginęli tam w przekonaniu o mocarstwowej roli swego narodu. Czy wątpili, że walczą w słusznej sprawie? Niektórzy pewnie tak. Nie mieli jednak takich wątpliwości ich rodzice, śmierć swoich synów przyjmujący w kategoriach obrony amerykańskiego stylu życia.

Tymczasem w roku 1954 na ekrany amerykańskich kin wszedł film Laszlo Benedeka „Dziki”. Jego fabułą były wyczyny grupy młodych motocyklistów, terroryzujących mieszkańców małego miasteczka i sprzeciwiających się ich zakłamanej moralności. Widownia przeżyła wstrząs. Trudno, aby było inaczej. Otóż ktoś po raz pierwszy odważył się w jaskrawy sposób ukazać przepaść dzielącą dorosłych Amerykanów i pokolenie dorastające w latach zimnej wojny, mające dosyć wszechobecnych haseł o patriotyzmie i obronie zagrożonej ojczyzny. Ci pierwsi, stojący na straży tradycyjnych wartości, jednocześnie pełni hipokryzji w ich wyznawaniu, ukazani są jako pozbawieni zrozumienia i tolerancji. Młodzi z kolei, reprezentują bezkompromisowy bunt wobec autorytetów, wyrażający się w anarchii i destrukcji. Tę postawę symbolizuje przede wszystkim Johnny, przywódca gangu, kreowany przez Marlona Brando. W jednej chwili aktor stał się idolem swego pokolenia, w nim dopatrującego się uzewnętrznienia własnych rozterek i sprzeciwu wobec życia pod sztandarem patriotyzmu.
Jednak na krótko. Być może nie chcąc być utożsamianym jedynie z kontestacją, Brando odmówił Nicholasowi Rayowi przyjęcia roli w jego filmie „Buntownik bez powodu”. Widocznie uznał, że jest tylko aktorem, a nie duchowym przywódcą milionów zbuntowanych nastolatków. Rolę przyjął za to James Byron Dean, dopiero co święcący triumfy po filmie Elii Kazana „Na wschód od Edenu”, w którym zagrał niepokornego Caleba. Młoda Ameryka zwariowała na punkcie aktora, który w każdym calu wyrażał jej postawę. Rolę Deana odczytywano w kategoriach symbolu i chociaż akcja filmu rozgrywała się wiele lat wcześniej, ekranowe przecież zachowanie bohatera odnoszono do ponadczasowego problemu posłuszeństwa wobec rodziców, prawa do wyboru własnej drogi i skazania na porażkę. Był rok 1955. Młodzi, którzy dopiero co otrzymali „Rock Around the Clock” Billa Haleya, dającego początek erze rock and rolla, zyskali idola tłumaczącego ich buntowniczą postawę. James Dean stał się bohaterem, uosabiającym ideały nastolatków i sprzeciw wobec mieszczańskiej moralności. Nie zajmowały go problemy niebezpieczeństwa komunizmu ogarniającego świat, lecz własne egzystencjalne rozterki i pragnienie indywidualnego szczęścia. Kiedy pojawił się „Buntownik bez powodu”, nikt nie miał wątpliwości, że ten młody aktor, na ekranie zachowujący się jak w prawdziwym życiu, dał swym rówieśnikom paszport do kontestowania rzeczywistości.

Cóż, również na krótko. James miał zaledwie 24 lata, kiedy 30 września 1955 roku, siedząc za kierownicą własnego porsche 911, zginął po zderzeniu z jadącym z naprzeciwka fordem. Był wówczas u szczytu sławy, a wkrótce na ekranach miał pojawić się „Olbrzym” George'a Stevensa, w którym zagrał u boku Elizabeth Taylor. Gdyby Dean nie zginął, być może po latach to on zagrałby ojca chrzestnego i otrzymał za to Oscara, być może potwierdziłby swój talent, grając główną rolę w jakimś melodramacie lub stając się bohaterem filmu sensacyjnego. Można gdybać, ale nie da się podważyć faktu, że śmierć w momencie wykreowania postaw buntowniczych uczyniła z niego ich symbol.


ROK 1963

W Europie szalała właśnie kolejna zima stulecia. Zamiecie odcinały od świata kolejne osady i wioski. Mróz sięgał minus 30 stopni. Sposobów na rozgrzanie się było wiele. Do popularniejszych należało słuchanie wydanego 11 stycznia i zawierającego utwory „Please, Please Me” oraz „Ask me why” drugiego singla zespołu The Beatles. Złożona z czterech młodych mężczyzn grupa była jeszcze pod wrażeniem swego oszałamiającego sukcesu – wszak dopiero co 27 grudnia piosenka „Love me do” z jej debiutanckiej małej płyty wspięła się aż na 17 miejsce brytyjskiej listy przebojów! Stary rok skończył się więc jak marzenie. A gdy okazało się, że nowy singiel zespołu dotarł na 2 miejsce notowań, nastąpiła euforia. To był dobry prognostyk dla mającego się ukazać pierwszego longplaya The Beatles.
Pojawił się na rynku 22 marca, a to, co nastąpiło później, stało się tematem tysięcy artykułów i rozpraw. Album „Please, Please Me” przekraczał kolejne granice popularności, by 12 kwietnia znaleźć się na czele zestawień! Tak narodziła się legenda. John, Paul, George i Ringo otwarli nową epokę.
W USA nowa era zaczęła się odrobinę później. 27 maja ukazała się druga płyta Boba Dylana, na której znalazł się utwór „Blowin’ in the Wind”. Zawarte w nim naiwne pytania, chociażby: „Przez ile dróg musi przejść każdy z nas, by móc człowiekiem się stać?” – stały się pokoleniowymi pytaniami generacji, która, sama jeszcze o tym nie wiedząc, właśnie szykowała się do hipisowskiej rewolty.
Minęło jedenaście dni, a 7 czerwca na rynku pojawił się pierwszy singiel grupy o dziwnej nazwie Rolling Stones. Totalna demolka starego porządku rozpoczęła się na dobre.

Świat rzeczywiście zaczął stawać na głowie. 16 czerwca z kosmodromu Bajkonur wystartował statek kosmiczny „Wostok 6”. I nie byłoby w tym fakcie niczego nadzwyczajnego (poza tym, że stan pojedynku USA – ZSRR w liczbie lotów załogowych osiągnął remisowy stan 6 do 6), gdyby nie to, że tym razem na orbitę poleciała kobieta! Walentyna Tierieszkowa przebywała na niej trzy doby. Wylądowała rankiem 19 czerwca. Zespół wokalny Filipinki nagrał później na jej cześć wielki przebój „Walentyna twist”.
Nie mieli okazji wysłuchać go jeszcze widzowie, którzy tego samego dnia zasiedli w opolskim amfiteatrze, gdzie wieczorem rozpoczął się I Festiwal Piosenki Polskiej. Wystąpili m.in. Niebiesko-Czarni z Czesławem Niemenem, ale największą gwiazdą okazała się debiutująca na dużej imprezie krakowska pieśniarka Ewa Demarczyk, która „Karuzelą z madonnami” wyśpiewała dla siebie pierwszą nagrodę.

Tymczasem wpatrzony w Watykan katolicki świat wstrzymywał oddech po śmierci Jana XXIII, papieża, który w czasie swego pięcioletniego pontyfikatu rozpoczął dostosowywanie kościoła do wymogów współczesności. Świat, jak widać, nie zmieniał się tylko w sferze kultury i obyczajów. Wybrany 21 czerwca na papieża Paweł VI kontynuował dzieło poprzednika, przede wszystkim poprowadził zwołany przez niego II Sobór Watykański.
Ameryka w tym czasie nasłuchiwała wieści z Wietnamu, gdzie już od roku stacjonował oddział Zielonych Beretów. Jeszcze nikt nie przewidywał późniejszej eskalacji konfliktu. Temu, co się na razie działo w Indochinach, daleko było do sytuacji z końca 1962 roku, gdy po amerykańskim żądaniu usunięcia radzieckich rakiet z Kuby wszystko zmierzało do wybuchu III wojny światowej. W roku 1963 wydawało się, że zawarcie układu o zakazie prób z bronią jądrową między obydwoma mocarstwami gwarantuje światu pokój. Treść drugiej części przygód agenta 007, której premiera odbyła się 10 października, pozostała więc jedynie filmową fantazją. W „Pozdrowieniach z Rosji” dzielny James Bond walczył z organizacją, która chciała doprowadzić do zbrojnego konfliktu między USA i ZSRR.
26 czerwca prezydent John F. Kennedy odwiedził Berlin Zachodni. Stojąc w pobliżu muru dzielącego miasto obwieścił: „Jestem berlińczykiem”. Działając na rzecz jedności świata, nie umiał jednocześnie poradzić sobie z podziałami we własnym kraju, gdzie czarnoskórzy wciąż nie mieli równych praw. 28 sierpnia kilkusettysięczna pokojowa demonstracja dotarła do Waszyngtonu. Stojący na jej czele Martin Luther King wystąpił z przemówieniem zaczynającym się od słynnej kwestii: „I have a dream”. Niestety, amerykański sen wciąż nie był dostępny dla wszystkich – ustawę o prawach obywatelskich dla murzynów senat przyjął dopiero rok później.

Kilkanaście dni wcześniej agencje poinformowały o bezprecedensowym napadzie, do jakiego doszło w Anglii. 8 sierpnia o godz. 3.10 łupem doskonale zorganizowanej 15-osobowej grupy padło 2,6 mln funtów szterlingów przewożonych w pociągu relacji Glasgow - Londyn.
A Beatlesi robili swoje umieszczając na szczycie list przebojów kolejny singiel. Po kwietniowym sukcesie „From Me to You”, w sierpniu dotarło tam „She Loves You”. Cała młodzież skandowała za swymi idolami: „Yeah, yeah, yeah”. Beatlemania była już faktem.

W Polsce tymczasem rodzi się gwiazda innego formatu. Pamiętnego 4 września reprezentacja Polski w piłce nożnej rozgromiła na stadionie w Szczecinie jedenastkę Norwegii. Wynik 9:0 do dzisiaj stanowi najlepszy rezultat w historii spotkań biało-czerwonych. Jedną z bramek strzelił nastolatek z Górnika Zabrze, Włodzimierz Lubański, uznany po latach za najlepszego piłkarza w dziejach polskiej piłki kopanej. Dzielnie sekundował mu jego klubowy kolega, również debiutujący w kadrze Zygfryd Szołtysik, który pokonał bramkarza gości dwukrotnie. Dwa tygodnie później w meczu Górnika z Austrią Wiedeń wystąpił tylko ten drugi z nich. Na Stadionie Śląskim w Chorzowie zwycięstwo swych pupili 1 do 0 obejrzało ponoć 120 tysięcy ludzi!

W listopadzie ukazał się kolejny singiel Beatlesów „I Want to Hold Your Hand”. Trafił, co już nikogo nie zaskoczyło, na pierwsze miejsce brytyjskiej listy przebojów.
Kilkanaście minut po południu 22 listopada samochód z prezydentem Kennedym, któremu towarzyszyli żona oraz senator Connally z małżonką, przejeżdżał przez centrum Dallas. Witały ich tłumy. Kiedy kawalkada samochodów mijała Elm Street, padł strzał. Po chwili drugi... O godzinie 13 poinformowano, że lekarze nie zdołali utrzymać prezydenta przy życiu.

Tego samego dnia do sklepów trafił longplay „With the Beatles”, drugi w dorobku grupy. Beatlemania zaczęła pukać do drzwi...

(…)
WIELCY NIEOBECNI

W kwietniu 1970 roku swoje odejście z The Beatles ogłosił Paul McCartney. Dokładnie osiem lat wcześniej, 10 kwietnia 1962 roku, zmarł Stu Sutcliffe, człowiek, z powodu którego Paul został basistą.

W drugiej połowie lat 50. grupa uczniów z Liverpoolu postanowiła założyć zespół rockandrollowy o nazwie The Quarry Men. Jej duszą był John Lennon. W roku 1957 poznał niejakiego Paula McCartneya, chłopaka, który, jak mu mówiono, nieźle gra na gitarze. Owszem, John uznał umiejętności młodszego kolegi, ale do zespołu zaprosił go dopiero po jakimś czasie. Paul został w nim gitarzystą. Pół roku później dołączył również grający na tym instrumencie George Harrison. Członkiem The Quarry Men został też Stuart Sutcliffe, szkolny kolega Lennona, który zrezygnował dla zespołu z dalszych studiów malarskich. Gitarę basową kupił za sprzedany obraz. To właśnie on wymyślił nową nazwę dla grupy, która przemianowała się na The Beatles. W zamierzeniu miało to oznaczać Żuki. Co prawda, zgodnie z angielską ortografią powinno się zatem pisać The Beetles, ale kto by tam miał głowę zaglądać do słownika... Tym sposobem więc powstał zespół nazywający się de facto - Żóki.
Taki skład, ze zmieniającymi się perkusistami, przetrwał do 1960 roku, kiedy zaangażowano bębniarza Peta Besta. W tym samym roku pięcioosobowa formacja wyjechała do Hamburga, gdzie zakontraktowała koncerty w portowych knajpach. Nie był to szczyt marzeń zespołu, ale jego członkowie i tak uważali się za w czepku urodzonych. Odtwarzający standardy i hity ze światowych list młodzi muzycy nawet nie śnili, że mogą kiedyś przebić popularnością na przykład Tony’ego Sheridana, wokalistę rockandrollowego, któremu akompaniowali podczas sesji nagraniowej w Hamburgu (kto dziś pamięta Sheridana?).
Życie w portowym mieście być może nie spełniało oczekiwań Lennona i spółki, ale z pewnością odpowiadało ich charakterom. Młodzi, szaleni i zbuntowani codziennie pół nocy spędzali, grając dla pijanej publiczności. Bywało, że gdy ktoś za bardzo zbliżał się do sceny, John poczęstował go kopniakiem. Muzycy sami nie odmawiali stawianych kolejek, jakoś trzeba było spędzać czas.
Podczas jednego z występów wśród publiczności pojawiła się Astrid Kirchherr, zajmująca się fotografią. Poznała członków grupy, urządziła The Beatles sesję zdjęciową, a oni powstałe w tym czasie zdjęcia wykorzystali później na swej drugiej płycie „With The Beatles”. Astrid wymyśliła także image zespołu, między innymi charakterystyczne grzywki muzyków.

Cóż, tam gdzie pojawia się atrakcyjna kobieta, w grupie kilku mężczyzn przynajmniej jeden musi stracić dla niej głowę. W tym przypadku stało się to ze Stu. Niedoszły malarz, który nigdy nie nauczył się zbyt dobrze grać na gitarze (co narażało go na ataki ze strony McCartneya) uznał, że jego uczucie do Astrid jest ważniejsze od chęci opanowania gry na czterech strunach. Kiedy The Beatles opuszczali Hamburg, by wrócić do Liverpoolu, do kwartetu odszedł od The Beatles i w czerwcu 1961 roku ożenił się z Astrid. W okrojonym zespole obowiązki basisty przejął McCartney. Historia muzyki rockowej być może potoczyłaby się zupełnie inaczej, gdyby nie Astrid Kirchherr. Czyli znowu wszystko przez kobietę...
Tymczasem mieszkający w Hamburgu Stu oddał się malarstwu. Mobilizowany przez żonę poświęcił się mu bez reszty, tworząc kolejne płótna. Czasu miał jednak niewiele. 10 kwietnia 1962 roku zmarł wskutek wylewu krwi do mózgu. The Beatles byli wtedy jeszcze mało znanym zespołem. Dopiero kilka miesięcy później podpisali kontrakt z wytwórnią EMI. Wcześniej jednak producent George Martin wymógł usunięcie Pete’a Besta, którego zastąpił Ringo Starr. Oto jakimi drogami chadza fortuna. Gdyby nie Martin, to jeżeli The Beatles z braku sukcesów nie przestaliby w ogóle istnieć, właśnie Best przeszedłby do historii rocka jako bębniarz najważniejszego zespołu w dziejach muzyki popularnej. Ta historia zaczęła się zaś we wrześniu 1962 roku od wydania debiutanckiego singla z piosenką „Love Me Do”.

28 lutego 1942 roku w Cheltenham, sto kilometrów od Londynu, przyszedł na świat Brian Jones. Zanim jako zbuntowany dwudziestolatek trafił do stołecznych klubów bluesowych, zdążył jeszcze w rodzinnej mieścinie najpierw uczynić matką swą czternastoletnią koleżankę szkolną, a później spłodzić potomka kolejnej przyjaciółce. Bardziej niż ojcem swych dzieci czuł się jednak synem bluesa i dzięki niemu chciał zrobić karierę. Cóż, największym jego sukcesem podczas pierwszych występów był jednak tylko niekłamany zachwyt nad jego umiejętnościami wyrażony 7 kwietnia 1962 roku przez dwóch zafascynowanych muzyką nastolatków. Nazywali się Mick Jagger i Keith Richards. Jakież było ich szczęście, kiedy pierwszy z nich, z powodu braku innego wokalisty, najpierw sam dostał propozycję zaśpiewania w założonej przez Briana grupie, a później sprawił, że doszlusował do niej jego przyjaciel. Zespół potrzebował nazwy, zatem Brian sięgnął do jednego z utworów Muddy Watersa („Rolling Stone Blues”) i tym sposobem zaistniała na rockowej scenie formacja The Rolling Stones.
Grupa wykonywała głównie bluesowe standardy, jednocześnie jej członkowie pilnie podpatrywali innych. Ze szczególną estymą spoglądali w kierunku tych, którym się udało, czyli zdobywających sławę The Beatles. Traf chciał, że mieli okazję się poznać. Dzięki temu właśnie użyczona przez Lennona i McCartneya piosenka „I Wanna be Your Man” znalazła się na jednym z pierwszych singli Stonesów.
Brian jeszcze miał wtedy decydujący głos, ale to były ostatnie chwile takiego stanu rzeczy, bo menedżer, którego grupa w końcu się dorobiła, zdecydował, że na naśladowaniu innych daleko się nie zajdzie, zatem trzeba stworzyć własny repertuar. I cóż się miało okazać? Ano to, że Mick i Keith mają większe zdolności kompozytorskie niż liderujący zespołowi Brian. Role w grupie, w której składzie nastąpiły w przeciągu roku zasadnicze zmiany, zaczęły się odwracać, choć jeszcze bez większych zgrzytów. Nazwa Rolling Stones zaczęła być znana. Stało się to za sprawą muzyki, ale też ekscentrycznego zachowania, odmiennego od grzecznych „chłopców z Liverpoolu”, jak określano Beatlesów. Kiedy po kilkunastu miesiącach święcący triumfy po wydaniu pierwszej płyty Stonesi lądowali w 1964 roku w Nowym Jorku, witała ich sława „zbuntowanych, brudnych i złych”. Szczególnie frapowały ich długie fryzury, wtedy jeszcze nie takie powszechne. To tylko rozbudzało zainteresowanie. Wkrótce, co prawda, nie tylko sceniczną agresją przebiła ich formacja The Who, ale na razie to oni grali rolę zbuntowanych chłopców.

Prawdziwy szał miał się jednak dopiero zacząć. Dość powiedzieć, że po powrocie do Anglii, podczas występu w Manchesterze zemdlało z wrażenia sto dziewcząt i... dwie policjantki. Koncert gonił koncert, przebój szedł za przebojem. Po pierwszym tournee po Ameryce nastąpiło triumfalne drugie, później trzecie. To właśnie podczas niego, w 1965 roku, powstał hymn „(I Can’t Get No) Satisfaction” autorstwa Jaggera i Richardsa.

Tu wróćmy do Briana, u którego ujawniły się powodowane poczuciem niedocenienia kompleksy. Przecież to on był twórcą grupy, a teraz odgrywał drugoplanową rolę. To mogło mieć destrukcyjny wpływ na jego osobowość. I miało. Oczywiście, nie tłumiąc nawet swych uczuć, spłodził kolejnego nieślubnego potomka, bo w tym był mistrzem, ale widocznie było to jego antidotum na cierpienie. I niczego nie zmienił fakt, że wprowadził do muzyki Stonesów wschodnie brzmienia, które spotkały się z uznaniem, kiedy podczas koncertów widownia wołała głównie Micka i Keitha. W tych czasach najprostszym sposobem ukojenia bólu były narkotyki, które wciągnęły Briana bez reszty. Nieważne, że nie unikali ich także pozostali, kiedy to właśnie on wylądował z tego powodu w szpitalu. Jakby nie dość, że stracił definitywnie czołową pozycję w grupie, to jeszcze odeszła od niego Anita Pallenberg, jedyna kobieta, którą kochał.
Kilka lat nurzał się w szaleństwie, opuszczał koncerty, nie był w stanie wziąć udziału w nagraniach. W końcu zespół zaczął rozglądać się za nowym gitarzystą. Wybór padł na Micka Taylora. Jagger i Richards zakomunikowali ten fakt Brianowi. Przyjął to, jakby czekając takiego finału, choć doświadczenie musiało być bolesne. I chociaż zaczął nawet działania, by stworzyć nową grupę, w nocy 3 lipca 1969 roku znaleziono go martwego na dnie jego własnego basenu.

Zbiegiem okoliczności następnego dnia ukazał się singiel Stonesów „Honky Tonk Women”, a 5 lipca zespół dał dawno zapowiadany wielki koncert w londyńskim Hyde Parku, zadedykowany zmarłemu koledze.


Połowa lat 60. to okres wielkiej ekspansji rocka będącego wyrazem buntu młodego pokolenia. Zespoły powstawały jak grzyby po deszczu, a sława, którą zyskiwały niektóre z nich, dla pozostałych stanowiła skuteczną motywację do grania dającego szansę wybicia się ponad przeciętność. Podążając tym tropem, w 1965 roku trzej studenci architektury: Roger Waters, Richard Wright i Nicholas Mason powołali w Londynie do życia formację Sigma 6. Bas, klawisze i perkusja. To wystarczało, by grać rhytm and bluesa, na którym kończyły się ambicje muzyków, krótko wspomaganych przez trzech innych, nie mających większego wpływu na cokolwiek.

Zespół kilkakrotnie zmieniał nazwę, by w końcu pozostać przy mało atrakcyjnym The Architectural Abdabs. Studencka kapela, być może, po uzyskaniu przez jej członków dyplomów wyższej uczelni po prostu by się rozpadła, gdyby nie przypadek. Ten „przypadek” nazywał się Roger Keith (czyli Syd) Barrett. W przeciwieństwie do pozostałych kolegów, którzy zaprosili go do zespołu, naprawdę umiał grać na gitarze, kochał muzykę w sposób niewyrachowany i z nią, a nie wyuczonym malarstwem, wiązał swoje życie. Ponadto posiadał określone wizje grania, niemającego nic wspólnego z odtwarzaniem tego, co już uczynili inni, a do czego ograniczali się trzej adepci architektury.

To on pewnego razu przywołał przy nich postaci Pinka Andersona i Floyda Councila, bluesmenów, od imion których zespół przyjął nową nazwę. Określenie „Różowy goździk”, bo i tak można ją tłumaczyć, bardziej pasowało do tego, co zaproponował Barrett, również w sferze muzyki. Pełen wizjonerskich (powiedzmy wprost – narkotycznych) wizji skierował The Pink Floyd (to „The” wypadło dopiero po pierwszej płycie) na drogę psychodelii, czyniąc kapelę prekursorką w promowaniu tego gatunku. Stało się tak zarówno za sprawą brzmienia, tajemniczego, wręcz mistycznego, jak również dzięki podkreślającej refleksyjność oprawie wizualnej koncertów. Kiedy w 1967 roku pojawiła się pierwsza produkcja zespołu zatytułowana „The Piper At The Gates Of Dawn”, przez niektórych uważana za najlepszą w jego dorobku, Pink Floyd był już doskonale znany. Formacja znakomicie uzupełniała bowiem medytacyjny charakter hipisowskiej Ery Wodnika. Trzeba podkreślić, że 9 z 11 utworów na płycie skomponował Barrett.

Cóż, sława, podobnie jak rewolucja, zjada swoje dzieci. Sukces nie stał się dla Barretta asumptem do dalszej wytężonej pracy, chyba że za takową uznać pogłębianie się narkotycznego uzależnienia jako sposobu poszukiwania nowych pomysłów. Być może służyło to rozwijaniu fantastycznych projektów Syda, ale zespołowi na pewno nie pomagało. No bo co począć z muzykiem, który podczas koncertu stoi na scenie i będąc „na haju” nie jest w stanie wydobyć dźwięku z gitary? Był to jednak w stanie uczynić David Gilmour, dawny znajomy Watersa, zaproszony przez niego w styczniu 1968 roku do uzupełnia składu grupy. Już dwa miesiące później zniknął z niej Barrett. Pozbawiony go Pink Floyd nie odszedł jednak w niebyt, lecz popłynął dalej na falach sławy, która u muzyków rozbudziła kompozytorskie talenty prowadząc do „The Dark Side...” i jeszcze dalej.
A Barrett? Po odejściu z zespołu nagrał jeszcze cztery psychodeliczne płyty, które nie zyskały jednak popularności. O wiele większą zdobyła zamieszczona na płycie „Wish You Were Here” (1975) Floydów kompozycja „Shine On You Crazy Diamond” („Świeć dalej, szalony diamencie”), poświęcona właśnie Sydowi Barrettowi.

MIŁOŚĆ W RYTMIE ROCKA

Gdyby nie Marianne Faithfull, Mick Jagger nie napisałby „Wild Horses”, jednego z największych przebojów Rolling Stonesów. Nie byłoby wspaniałej „Layli”, gdyby nie romans Erica Claptona z Pattie Boyd, żoną jego największego przyjaciela, George'a Harrisona. Paul McCartney nie skomponowałby „And I Love Her” bez uczucia do aktorki Jane Asher.
Kobiety zawsze miały ogromny wpływ nie tylko na życie, ale i na twórczość wielkich gwiazd rocka. Związek Johna Lennona i Yoko Ono pozostanie chyba sztandarowym tego dowodem.
Najbardziej znany Beatles nie musiał narzekać na brak powodzenia. Tysiące rozhisteryzowanych dziewcząt, którym nie przeszkadzało jego małżeństwo z Cynthią, na koncertach tylko czekało na znak swego idola. Nie zawsze nadaremnie, choć akurat jeżeli chodzi o rodzące się dopiero wówczas zjawisko tak zwanych groupies, czyli nastolatek „zaliczających” jak najwięcej gwiazdorów pop, mistrzem był Jimi Hendrix. On traktował to jednak wyłącznie w kategoriach sportu – jak donoszą jego biografowie, ten fenomen gitary z reguły spędzał noc z kilkoma dziewczynami naraz. Inna gwiazda, Janis Joplin, dowodząc, że hipisowskie hasło „wolnej miłości” wyznaje w pełnym wymiarze, również nie stroniła od przygód. Jej słowa: „Codziennie śpiewam dla wielu ludzi, a do domu wracam sama”, należy przyjmować wyłącznie w kategoriach egzystencjalnych, bynajmniej nie fizycznych.
Inaczej było z Lennonem. Cynthia obdarowała go synem Julianem, ale nie dała mu szczęścia. Marzyła przede wszystkim o zwykłym domu i dzieciach, podczas gdy on był artystą nieuznającym takich ograniczeń. Yoko, która była awangardową artystką, poznał w 1966 roku na wystawie. Siedziała przy ...jabłku, które wystawiła jako swoje dzieło. Powstały w następnym roku sklep, a później firma fonograficzna Beatlesów, została nazwana „Apple” czyli „Jabłko”.
John zapałał do Yoko uczuciem gwałtownym, szczerym i wyjątkowym. Czyż inaczej można tłumaczyć tę miłość do starszej o siedem lat, urodzonej 18 lutego 1933 roku, kobiety, gdy tysiące młodszych zabiegają choć o jedno spojrzenie? W maju 1968 roku nagrał z nią płytę, której okładkę ozdobiło zdjęcie ich obojga ...w negliżu. Na wydanym w listopadzie 1968 roku „Białym albumie” Beatlesów znalazła się kompozycja Lennona „Revolution 9”, powstała przy pomocy Yoko Ono, której kilka miesięcy później zadedykował „Don't Let Me Down”. W marcu 1969 roku pobrali się, wkrótce urodził się ich syn, nagrali też hipisowski hymn „Give Peace A Chance”. We wrześniu 1969 roku John oświadczył pozostałym kolegom, że zamierza opuścić zespół. Chociaż w rzeczywistości pierwszy uczynił to w kwietniu 1970 roku Paul McCartney, który już od trzynastu miesięcy był żonaty z fotoreporterką Lindą Eastman, to właśnie do Yoko Ono przylgnęła etykieta, że rozbiła The Beatles. John przeżył z nią kolejnych jedenaście lat, aż 8 grudnia 1980 roku dosięgła go kula zamachowca.

W 1998 roku zmarła żona Paula, z którą ex-Beatles stworzył zespół The Wings, szczycący się wielkim przebojem „Mull Of Kintyre”.
O ile związki obydwu słynnych Beatlesów zakończyła dopiero śmierć partnera, wielka miłość tego trzeciego, George’a Harrisona, trwała zaledwie kilka lat. Na planie poświęconego zespołowi filmu „A Hard Day Night” poznał prześliczną modelkę, 22-letnią Pattie Boyd, która poprosiła go o autograf. Wzięli ślub. Wspólnie z żoną George pojechał do Indii, by uczyć się gry na sitarze. Byli szczęśliwą parą. Cóż, kiedy bywalcem w ich domu był wielki Eric Clapton, który w pewnym momencie zapałał wielkim uczuciem do żony przyjaciela. Ta widać nie potrafiła zdecydować się na wybór między jednym i drugim, co według legendy zaowocowało najsłynniejszym gitarowym pojedynkiem świata. Panowie ustalili mianowicie, że każdy z nich skomponuje utwór, a którego z nich Pattie uzna za autora lepszej piosenki, ten pozostanie jej partnerem. Clapton nagrał słynną „Laylę” i piękna blondynka nie miała trudnej decyzji, chociaż do ich ślubu doszło dopiero kilka lat później. Jej związek z nowym wybrankiem nie przetrwał jednak próby czasu, gdyż po kilku latach rozstali się.
Nie tylko Beatlesi przeżywali miłości, które przeszły do historii. W „konkurencyjnym” Rolling Stones też pojawiła się kobieta, która stała się femme fatale zespołu. Była to Marianne Faithfull - wychowanka szkoły katolickiej, koleżanka klasowa Sally Oldfield (siostry Mike’a Oldfielda), dziewczę o niewinnej twarzy, inteligentna i oczytana, szczycąca się tym, że jej przodkiem był Leopold von Dacher – Masoch (autor książki „Wenus w futrze”), od nazwiska którego powstał termin „masochizm”. Piękna dziewczyna o niewinnej twarzy w marcu 1964 roku znalazła się w towarzystwie, w którym przebywali Stonesi. Zachwycony nią ich menedżer Andrew Oldham w ciągu tygodnia „załatwił” dla niej sesję nagraniową, podczas której zaśpiewała skomponowaną przez Micka Jaggera i Keitha Richardsa piosenkę „As Tears Go By”. To otwarło przed nią drzwi do kariery. W ciągu kilku miesięcy stała się jedną z najjaśniejszych postaci rocka, i to nie tylko pod względem muzycznym, ale też, a może przede wszystkim – obyczajowym. Przeżyła romans z gitarzystą Stonesów, przespała się z wieloma innymi, wyszła za mąż, urodziła syna, by w 1966 roku zostać partnerką Jaggera. Romans zaczął się w Londynie na prywatnym pokazie „Wstrętu”, filmu Romana Polańskiego, i trwał raptem trzy lata. Pozostały po nim głównie piosenki Stonesów. Pierwszą była „Let’s Spend the Night Together zadedykowana Marianne, później „Sympathy for the Devil” powstała dzięki lekturze „Mistrza i Małgorzaty”, którą to książkę Mick dostał właśnie od niej. Gdy w 1969 roku, po próbie samobójczej, Marianne zobaczyła Jaggera przy swoim szpitalnym łóżku, wyszeptała: „Nawet dzikie konie nie odciągnęłyby mnie od ciebie”, po czym wkrótce dowiedziała się, że jej ukochany żeni się, ale... z inną. Nie odszedł jednak „bez słowa”, albo raczej – bez piosenki. Jej szept unieśmiertelnił za sprawą jednego z największych przebojów Rolling Stones, czyli „Wild Horses” („Dzikie konie”).
Marianne, pozostawiona sama sobie, stoczyła się na dno narkotykowego piekła, by po latach wrócić jako wokalistka punk. Stała się jedną z głównych przedstawicielek nurtu, w którym pierwsze skrzypce grała jednak grupa Sex Pistols.
Basistą „Pistolsów” był Sid Vicious. Urodzony w 1957 roku był wulgarnym, pełnym destrukcji młodzieńcem. W zespole mógł dać upust swojemu charakterowi. Chociaż grać nie potrafił, nadrabiał ten brak sceniczną ekspresją. Na jednym z koncertów Sex Pistols pojawiła się nastoletnia groupie, narkomanka Nancy Spungen. Odrzuconą przez innych przygarnął Sid. Odtąd tworzyli parę. Chłopak szybko dorównał jej w narkotycznym szaleństwie, w które go wciągnęła. Ich związek w niczym nie przypominał romantycznej miłości, lecz trwał mimo licznych rozstań i niekontrolowanych aktów przemocy. Nawet kiedy pewnego razu Nancy w ostatniej chwili uratowała pragnącego wyskoczyć przez okno Viciousa, ten, doprowadzony do wściekłości, dotkliwie ją pobił. W końcu doprowadziło to do tragedii. W październiku 1978 roku Nancy została znaleziona martwa. Zginęła od ciosów noża. Wszystko wskazywało na Sida. Sprawa nie doczekała się wyroku sądowego, bo podejrzany sam zmarł niedługo z przedawkowania narkotyków na przyjęciu u swej nowej dziewczyny.
Nie żyje także Kurt Cobain, lider Nirvany i legenda muzyki grunge, którego związek z Courtney Love trwał niecałe trzy lata. Poznali się w maju 1991 roku. Wkrótce razem zamieszkali. Pobrali się 24 lutego 1992 roku, a w sierpniu urodziła się ich córka. Kurt i Courtney nie unikali narkotyków, dlatego sąd postanowił pozbawić ich praw rodzicielskich. Trudno to nazwać atmosferą szczęścia rodzinnego, tym bardziej, że Kurt, wyczerpany popularnością i ogarnięty depresją, w 1994 roku podjął próby samobójcze. Kolejna, w kwietniu, zakończyła się powodzeniem. A Courtney? Cóż, sama została gwiazdą.



(…)

ARTYŚCI SĄ WIECZNI

JANUSZ PANASEWICZ: Wesela nas nie interesują
Tacy sami

- Wasz pierwszy przebój, „Mała lady punk”, pojawił się przed osiemnastoma laty. Jak czuje się zespół wchodzący w „dorosły” wiek?

- Całkiem dobrze. Dużo gramy, wiele nagrywamy i nie odczuwamy dorosłości naszego wieku. Przynajmniej nie za bardzo to widać na koncertach.
- Nie czujecie się jak dinozaury?
- Kompletnie nie, nawet nie myślimy o tym.
- W tym pierwszym przeboju jest mowa o nastolatce przychodzącej na koncerty. Teraz na wasze koncerty przychodzą dziewczyny, które rodziły się, gdy wy byliście już znani. Nie dziwi was, że takie dzieci się bawią przy waszej muzyce?
- To bardzo dobrze. Jeżeli dociera do nich to, o czym śpiewamy, to oby tak dalej. Młodzi ludzie zapełniają nasze koncerty przynajmniej w 70 procentach, śpiewają z nami, znają słowa piosenek. To tym bardziej zachęca do pracy.
- Tylko że przed laty te teksty, na przykład „Mniej niż zero”, „Kryzysowa narzeczona” czy „Vademecum skauta” miały kontekst polityczny...
– Podejrzewam, że oni teraz nie przyjmują tego politycznie. To są po prostu dobre kompozycje, świetne numery do zabawy, a na koncertach jest żywe granie, więc stąd się to bierze.
- Uważa pan, że tamte teksty sprawdzają się w obecnych czasach?
- Może nie wszystkie, ale większość tak. One mają sens bytu nawet teraz.
– Wasze nowe piosenki są jednak bardziej uniwersalne. Jest na przykład więcej o miłości.
- Nie tylko, one są po prostu bardziej osobiste. Tamte były bardziej społeczne, ale tacy teraz jesteśmy, tak nam się to układa.
- Układa się czy dojrzeliście?
- Piszę teksty już od paru lat, więc jakaś dojrzałość ma na to wpływ, ale przede wszystkim rzeczywistość dookoła jest nieco inna niż wtedy.
- Wówczas dominował rock. Od kilku lat wypiera go rap, dance i inne gatunki. Jak znajdujecie się w tym wszystkim?
- Lubię od czasu do czasu posłuchać jakichś nowoczesnych rzeczy, które się pojawiają. Wtedy była grana wyłącznie muzyka rockowa, innej praktycznie nie było. Teraz są inne gatunki, jest miejsce i dla tych, którzy rapują, i dla tych, którzy grają ludowe kawałki, i dla nas. Nie przeszkadza mi, że panuje takie zróżnicowanie.
- Rock stał się przez to poniekąd elitarny, nie do każdego przemawia...
- To racja, ale muzyka rockowa wymaga głównie dużych umiejętności od muzyków. Jest to niewątpliwie muzyka bardziej skomplikowana niż jakieś samplowane dźwięki, gdzie wystarcza jeden facet. My gramy to, co gramy, bo już nam nie wypada robić czegoś innego. Od czasu do czasu coś tam sobie eksperymentujemy z instrumentarium, ale generalnie gramy tak, jak potrafimy i jacy jesteśmy.
- Z komputerów nie korzystacie?
- Tylko w studiu, do rejestrowania śladów granych na normalnych instrumentach.
- Budka Suflera, istniejąca jeszcze dłużej, nagrała „Takie tango” i teraz, jak to ktoś określił, nie musi się już martwić o emeryturę. Zrobicie też taki numer?
- Nie sądzę, żeby tak się stało. O coś innego nam chodzi, mnie w pisaniu tekstów, a Jankowi Borysewiczowi w komponowaniu. To jest miła rzecz, gdy płyta się tak sprzedaje, ale to nie jest najważniejsze. My nie chcielibyśmy, żeby nasze piosenki były grane na weselach.

(lipiec 2000)


MAREK PIEKARCZYK: Artyści są wieczni
Alien


- Lubisz wspominać?

- Pewnie.
- A wspominasz lata osiemdziesiąte?
- Wspominam.
- Często?
- Często.
- A jak często?
- Raz w tygodniu.
- I co wtedy myślisz?
- Cieszę się, że komuna już zdechła, chociaż nie do końca.
- A muzycznie?
- To był fajny czas, istniało dużo wspaniałych zespołów. To znaczy teraz też jest mnóstwo, ale wtedy kto tylko się pojawił, miał charakterystyczne brzmienie i swój styl.
- Czy jednym z tych zespołów było TSA?
- Oczywiście. Wbrew temu, co niektórzy twierdzą, że była to kopia AC/DC, był to zawsze oryginalny zespół.
- Umiałbyś wymienić pięć najważniejszych polskich grup tamtych lat?
- Na pewno Dżem, później TSA i Maanam, Perfect... nie chcę nikogo skrzywdzić. Były jeszcze takie zespoły, jak Kasa Chorych i Krzak, one kariery nie zrobiły, ale były bardzo ważne.
- A pięć najważniejszych utworów tamtych lat?

— To jeszcze trudniejsze... Z pewnością nasze „51”. Był stan wojenny, a to była pieśń o pożegnaniu wolności, opłakiwaniu straconych złudzeń. Ważna była „Autobiografia” Perfectu, chociaż nie wierzę Olewiczowi za grosz, bo nie lubię tych wszystkich tekściarzy, którzy się podpięli pod rokendrolowców. Wolę teksty nawet nieporadne, ale szczere. A co do tych piosenek, to na pewno jeszcze trzeba wymienić „Kombinat” Republiki, „Przeżyj to sam” Lombardu, „Whisky” Dżemu, jakieś utwory Maanamu i Krzaku.
- Dalej grasz rock and rolla?
— Pewnie. Niedługo ukaże się moja płyta. W sklepie jej nie będzie. Będzie ją można kupić wyłącznie przez Internet.
- To będzie płyta twoja czy TSA?

- Moja, bo chociaż ludzie dalej kochają tą muzykę, to zespołu już nie ma. Nie nagrywany płyt, nie gramy koncertów, bo nie możemy się dogadać. Niektórzy ludzie się szybciej starzeją niż ich włosy.
- Twoje się nie zestarzały...
- Ja jestem taki, jaki byłem, tylko mam więcej lat. W lipcu skończyłem 49.
- I czego teraz słuchasz?
- Jimi Hendrixa...
- Ale on już nie żyje...
- E tam, nie żyje. Nie żyje ten, kogo nikt nie słucha. Jego muzyka żyje. On dla samego siebie umarł, skończył życie biologiczne. Rysiek Riedel z Dżemu też nie umarł, bo artyści są wieczni.

(lipiec 2000)


DEZERTER: Nie zmienił się nasz krytyczny stosunek do rzeczywistości
Spytaj milicjanta

- Grupa istnieje już 21 lat. Jesteście najdłużej grającym zespołem punkowym w Polsce. Nie czujecie się weteranami?

Krzysztof Grabowski - Bynajmniej. Nie jesteśmy grupą, która pojawia się i znika. Trwamy cały czas i na bieżąco korygujemy swoje spostrzeżenia, które zawieramy w piosenkach. Wszystko jest aktualne, a to, co jest autentyczne, wciąż trwa.
- Punk ma swoje źródła w buncie, a jest taki wiersz Stanisława Grochowiaka ze słowami: „Bunt nie przemija, bunt się ustatecznia”...
KG - ...a my jesteśmy tacy, jak kiedyś, bo jeżeli ma się zdecydowane i sprecyzowane poglądy, to one nie znikają.
- Jakie to są poglądy?
KG - Nie konkretyzowałbym ich, raczej określiłbym je jako „zdrowy rozsądek”.
Robert Matera - Reprezentujemy wolnościowe nastawienia do życia, chociaż trzeba podkreślić, że przede wszystkim jesteśmy zespołem muzycznym, a nie politycznym.
KG - Zmieniliśmy się o tyle, że jesteśmy starsi i świat się zmienił, natomiast nie zmienił się nasz krytyczny stosunek do rzeczywistości. Nie przyjmujemy wszystkiego bezkrytycznie, lecz próbujemy ocenić, co jest dobre, a co złe.
- Wobec tego: co jest dobre, a co złe?
KG - Trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi, ponieważ co jest dobre, a co złe, można rozstrzygać w zależności od tematu.
- Zatem, na przykład - wojsko jest złe?
RM - Zależy jakie i kiedy. „Kiedy przyjdą podpalić dom”, to wojsko jest dobre.
KG - Inaczej. Jeżeli ktoś mi mówi: „Postanawiam swoje życie zmarnować, żeby cię bronić, bo lubię mieć karabin i chodzić w mundurze”, to jest OK. Ale jeżeli ktoś mi mówi: „Ty będziesz mnie bronił, bo ja jestem generałem” — to wtedy mówię, że to nie jest dobre.
- Podczas waszych koncertów sale są pełne. Czy to znaczy, że punk nadal jest na fali? Obecnie dominuje raczej komercja.
KG - Graliśmy niedawno w Londynie. Na sali było trzy tysiące punkowców i ani jednego małolata. Więc ja już sam nie wiem, czy to jest modne, czy też to jest jakiś stan, który wszedł w ich życie. W Polsce na szczęście na koncerty chodzą i ci, którzy nas pamiętają sprzed 20 lat, i ci, którzy się wtedy rodzili. Starsi przypominają sobie, jacy byli, a młodzi poznają coś, co nie istnieje w mediach.
- Ale po waszym koncercie naładowani agresją rozwalą kosz albo dadzą komuś po twarzy....
KG - Wcale nie. Mamy nadzieję, że przyjdą do domu i zastanowią się nad tym, czy rzeczywistość, w której istnieją, ma sens i czy nie warto jej zmienić. Nie na zasadzie rozbijania kosza i bicia kogoś, bo to jest zwykłe łobuzerstwo.
RM - ... a może napiszą wiersz albo namalują obraz?

(kwiecień 2002)


MUNIEK STASZCZYK: Przeraża mnie los wiecznego dinozaura
IV Liceum Ogólnokształcące

- Szkołę średnią, czyli IV Liceum Ogólnokształcące, skończyłeś w 1982 roku, 20 lat temu. Byłeś na zlocie klasowym?

- Pewnie, że byłem, odbył się w kwietniu, a w czerwcu zagraliśmy dla obecnych maturzystów, których wtedy, 20 lat temu, nie było jeszcze na świecie. Było to jakby zamknięcie pewnej klamry.
- Jak dyrekcja przyjęła piosenkę „IV Liceum Ogólnokształcące”?
- Tańczyła razem ze mną na scenie, bo już od wielu lat jest zaprzyjaźniona.
- Wówczas, kiedy ta piosenka powstała, nie spotkała się ona chyba jednak z jej strony z takim aplauzem...?
- Myślę, że nawet nie znali jej za dobrze. Za to po latach dostałem nawet coś w rodzaju dyplomu za rozsławienie imienia szkoły. Dyrektor jest dumny, bo kilka telewizji już było u niego przez ten czas.
- W Częstochowie jesteś hołubiony, a wybrałeś Warszawę.
- Po prostu wyprowadziłem się. Zacząłem studia polonistyczne, poza tym poznałem swoją późniejszą żonę, która jest warszawianką i tak już zostało. Rodzice i trochę przyjaciół zostało w Częstochowie, ale życie codzienne skupia się dla mnie w Warszawie. Do Częstochowy pozostał sentyment.
- W tym roku zespół obchodzi 20 lat istnienia. Nie czujecie się jak dinozaury?
- Nie chciałbym skończyć jako totalny dinozaur, dlatego nie wiem, ile jeszcze pogramy. Z pewnością zespół będzie istniał, chociaż nie wiem, czy będzie tak intensywnie koncertował. Przeraża mnie los wiecznego dinozaura, który miał kiedyś przeboje i dlatego wciąż występuje. Jak będzie, zobaczymy, ale na cały najbliższy rok mamy jeszcze koncertowe plany.
- Zaczynaliście jako alternatywny zespół rockowy. Po latach zmieniliście styl. Jak byś określił tę obecną muzykę?
- Nasze płyty są różne. Ostatnia jest spokojna i obraca się wokół akustycznego grania czy rytmów reggae...
- A nie nazwałbyś jej po prostu popem?
- Pop w pozytywnym sensie był już na kilku wcześniejszych płytach. Oczywiście on może być rozumiany negatywnie, ale jest muzyka popowa bardzo tandetna i jest muzyka popowa dobra. Przykładowo, kiedyś wykonywała ją ABBA, która przeszła do klasyki, a teraz Britney Spears, której to raczej nie czeka. Wyszliśmy przed laty z punka, ale w sensie mentalnym, bo nigdy czystego punka nie graliśmy. Generalnie T.Love te piosenki gra nadal, ale minęło trochę lat i każda płyta jest inna. My je nagrywamy jak sinusoidy. „Antyidol” była ostrzejsza, za to „Model” określiłbym jako, hm, alternatywny pop, bo na pewno nie jest to pop dla fanów masowych grup, jak Budka Suflera czy Ich Troje. Jest to pop dla młodzieży, która bardziej szuka. Nie obraża mnie słowo pop, z pewnością lawirujemy w tym kierunku, ale pozostajemy zespołem rockowym.
- Jak myślisz, zostało jeszcze miejsce dla czystego rocka?
- Ta muzyka jest na pewno w lekkim zapomnieniu, chociaż widzę próby powrotu do grania gitarowego, szczególnie w Stanach. Pojawiło się P.O.D. czy Nickleback. A w Polsce? Rzeczywiście z rockiem jest różnie, gramy go my, Kult, Myslovitz, Pidżama Porno..., a reszta to pop.
- Ale hip-hop was nie pociąga?
- Lubię go posłuchać, szanuję tę twórczość, bo mi przypomina punka, ale grać by nie wypadało, nie będziemy z siebie robić pajaców.

(czerwiec 2002)


KRZYSZTOF JARYCZEWSKI: To, co dzisiaj robię, to spłata długu wobec Boga i ludzi
Obudź się!

– Wpadła w moje ręce płyta „Dopóki masz wybór”. To dosyć, powiedziałbym - dziwny krążek, inny od propozycji „Oddziału Zamkniętego”, w którym przed laty śpiewałeś i z którym jesteś kojarzony... Między poszczególnymi piosenkami znani muzycy opowiadają o swoich problemach z alkoholem i ostrzegają przed jego nadużywaniem.

– To płyta, na której są propozycje mojego przyjaciela Piotra Nagiela i moje. Skierowana jest do młodzieży. Mówi o takich wartościach, jak miłość, przyjaźń, wolność. Jest ilustracją programu, który gramy z Piotrem jako duet „Tu i teraz” w domach kultury w całej Polsce. Jest to taka rozmowa z młodzieżą na temat uzależnień. Można powiedzieć, że jest to płyta - ostrzeżenie przez narkotykami, alkoholem i wszelkimi używkami. Ja jestem po przejściach, mój przyjaciel jest po przejściach. Dlatego poczuliśmy się w obowiązku przekazać młodym pozytywne wartości i ochronić ich przed sięgnięciem po używki. Chcieliśmy przekazać coś od siebie, coś takiego, czego nam nikt nie powiedział, gdy byliśmy w obiegu.
– Jesteś byłym wokalistą „Oddziału Zamkniętego”, zespołu, który był nazywany najbardziej zabawową grupą lat 80. Bawiło się też wielu innych, tylko że ta zabawa nie dla wszystkich dobrze się skończyła.
– No właśnie. Jesteśmy teraz w Tychach, mieście, w którym mieszkał Rysiek Riedel. Już nie ma Ryśka i każdy wie, dlaczego. Było też paru innych, których już nie ma wśród nas. Paru z nich odeszło z powodu używek. Z perspektywy czasu zdaję sobie sprawę, że młodzież, która chodziła na nasze koncerty, czerpała z nas wzór, a ja na scenie często się zataczałem, byłem pijany albo naćpany. To, co dzisiaj robię, to spłata długu wobec Boga i ludzi.
– Nie każdy ma tyle odwagi, co ty, by mówić o tym otwarcie.
– Wiesz, ja nie mam nic do ukrycia. Otwarcie mówię, że odbiłem się od dna, na które się stoczyłem. Żal mi tylko straconych z tego powodu lat.
– Domyślam się, że chodzi o to, że z powodu używek w połowie lat 80. musiałeś odejść z zespołu, bo straciłeś głos, a odzyskałeś go dopiero niedawno dzięki operacji w Szwajcarii.
– O to właśnie chodzi. Dlatego teraz z Piotrem Nagielem mówimy o pozytywnych wartościach i zadajemy młodym pytanie: czy warto się zabijać?

(luty 2002)


RAHIM: Trzech najlepszych MC na Śląsku
Jesteś Bogiem

– Lubisz Liroya?

– Szczerze mówiąc, nie bardzo.
– Przecież on wprowadził w Polsce hip-hop...
– Raczej przetarł szlak, bo wydał pierwszą rapową płytę.
– Pierwszą wydał Kazik. To było „Spalam się”.
– Ja tak nie uważam. Kazik nigdy nie zaliczał się do raperów. Ma inne podejście, inną muzykę i tylko używa melorecytacji. Do Liroya mam szacunek o tyle, że ułatwił wszystkim następcom drogę, ale żal za to, co zaczął robić później. Na dziś nie reprezentuje nic więcej, stanął w rozwoju.
– Slums Atack nagrał nawet płytę „AntyLiroy”.
– Nie znam jej. To był rap, który do mnie nie docierał. Peję znam, ale gustuję w innych klimatach.
– Peja śpiewa: „Może życie to jest rap, w nim zawarte jest wszystko”. Podpisałbyś się pod tym?
– Dla mnie najważniejsza w życiu jest muzyka. Z rapem się identyfikuję, jest dla mnie najlepszą formą przekazu, ale obecnie zaczynam wybiegać poza konwencje hiphopowe. Znalazłem swoją prywatną drogę.
– Muzyka jest dla ciebie sposobem na życie, na zarobek, na przekazanie jakichś idei?
– Raczej sposobem na przetrwanie. Staram się utrzymywać z muzyki, choć nie są to jakieś kolosalne pieniądze. Muzyka to najlepszy sposób uzewnętrznienia i pokazania siebie. Staram się odnajdywać to, czego jeszcze nie było, rapować o tym, o czym nie powiedzieli dotychczas inni. Każdy temat staram się przedstawić z własnego punktu widzenia.
– Co wobec tego chcesz przekazać ludziom na koncertach?
– Na pewno nie chcę im dawać wskazówek, zmuszać do robienia czegoś konkretnego. Chodzi mi raczej o pokazanie własnych poglądów, tego, co widzę dookoła siebie. Dużo zastanawiam się nad życiem, wyciągam z tego jakieś wnioski. Na tej bazie staram się wykreować własne opinie – od wiary we własne możliwości i odnalezienie własnych wartości po umotywowanie ludzi do walki o swoje. Każdy ciągle tylko narzeka. Zauważam to, bo żyję w tych samych realiach, ale bezczynne siedzenie jest dla mnie bez sensu. Temu staram się przeciwdziałać.
– Dlaczego zaczyna się rymować? Skąd rap wziął się w twojej duszy?
– Byłem w czwartej klasie podstawówki, kiedy zobaczyłem teledysk Vanilla Ice. Cały czas stykałem się z muzyką, ale to było coś innego. Mówię: fajnie koleś śpiewa. A mój kuzyn, że on nie śpiewa, tylko gada. Totalnie mnie zafascynowało, choć nawet nie wiedziałem, co to za muzyka. Dopiero później się dowiedziałem, że to rap. Szukałem płyt, ale tego u nas nie było. W Warszawie mieli do nich dostęp już od dawna. Byli do przodu, bo Bogna Świątkowska nauczyła ich rapu. Sam zacząłem tworzyć bity około pierwszej klasy technikum. Później z kilkoma kolegami założyliśmy 3XKlan, nagraliśmy nawet płytę.
– Aż przyszedł rok 1997 i powstała Paktofonika...
– Z Magikiem utrzymywałem już kontakt, gdy występował w Kalibrze 44. Był dla mnie guru. Puszczał mi swoje rzeczy, które kładły mnie na łopatki, a ja miałem motywację, by zrobić coś nowego. On mnie napędzał do roboty. A kiedy mi powiedział, że moje dokonania są dla niego świetne, zaczęliśmy rozmawiać o tym, by zrobić coś we dwóch. W tym samym czasie poznałem Fokusa. Zapytał, co bym powiedział na trzyosobowy skład trzech najlepszych MC na Śląsku. Pytam, jaki. A on: „No, ja, ty i Magik”. Dwa lata pracowaliśmy nad materiałem. Nie spieszyliśmy się. Dopiero w 2000 roku przyspieszyliśmy. 18 grudnia ukazała się płyta. Już wcześniej cała polska scena była przeciw nam, bo byliśmy inni. Nie przejmowaliśmy się tym. Cieszyliśmy się z naszych nagrań nie wiedząc, jak zostaną odebrane. Potem się okazało, że ludzie tego słuchają!
– Ale tylko wy dwaj mieliście okazję się o tym przekonać. Tydzień po wydaniu płyty Magik skoczył z okna...
– Przeżyliśmy chwile załamania. Nie chcieliśmy grać koncertów. Ale to słuchacze zbudowali w nas chęć zrobienia jeszcze czegoś – dla nich, a zarazem dla upamiętnienia naszego przyjaciela.
– Czym była dla ciebie Paktofonika?
– Była moim największym życiowym szczęściem, moimi pięcioma minutami. Spełniłem wszystko, co we mnie siedziało. Dopięliśmy swego, szkoda tylko, że z takim skutkiem.
– Spotkałem się z określeniem, że wasza grupa zapoczątkowała psychodeliczny rap. Zgodzisz się z tym?
– Na pewno jest to psycho, bo te dźwięki balansują w innych wymiarach i przestrzeniach. Wchodzi w podświadomość. Ten styl zapoczątkował Kaliber 44, następny był 3XKlan. Później bardziej poszliśmy w hip-hop.
– Waszym największym przebojem pozostanie chyba „Jestem Bogiem”?
– Tak to ludzie oceniają. Pomysł wysunął Magik. To było kontrowersyjne. Wywodzę się z rodziny chrześcijańskiej, w Boga wierzę i to było sprzeczne z moimi przekonaniami, bo jak ja siebie mogę nazywać Bogiem? Ale Magik nalegał. W końcu poszliśmy na kompromis, że „Jestem Bogiem” to przenośnia, tym bardziej że doszły słowa: „Ty też jesteś Bogiem, uświadom to sobie”.
– Paktofonika przestała istnieć, ale ty i Fokus działacie nadal wspólnie?
– Udzielamy się w różnych składach występujących pod szyldem PFK Kompany.
– Wyobrażasz sobie siebie jako rymującego pięćdziesięciolatka?
– Mam nadzieję, że muzykę będę tworzył, aż mi starczy sił i pomysłów. Nie zamierzam robić niczego na siłę. A może wpadnie mi do głowy coś zupełnie nowego, innego...?

(styczeń 2003)


POGODNO: Wszystko ogranicza się do dwóch akordów
Orkiestra

- Nazywają was prekursorami....

Michał Pfeif - Prekursorami czego?
- Nowego gatunku w muzyce rozrywkowej.
MP - Nie czuję się prekursorem.
Hrabia von Fochmann - Muzyka jest jedna, ludzie tylko w różne strony zbaczają, a później i tak się okazuje, że wszystko ogranicza się do dwóch akordów.
- Spotkałem się już z określeniami na waszą muzykę - alternatywa, nowy big beat, jass...
MP - Jass zgasł.... Tak na poważnie, to nie szukamy żadnych określeń, tym bardziej, że jak się okazuje, w miarę upływu czasu ta muzyka ewoluuje w rejony przez nas nie kontrolowane i niezamierzone. Trudno powiedzieć, do czego zmierzamy muzycznie, bo nie zwracamy na to uwagi. Po prostu gramy swoje.
- Jest takie określenie, jak eklektyzm.
MP - Eklektic rock? Może być. Ja się nie obrażę. Robi mi się przyjemnie, jak mnie ktoś porównuje do rzeczy, które lubię, czyli na przykład do Jane's Addiction. Owszem, dla żartu czasem wymyślamy różne określenia, np. popop czyli post pop. Na samym początku zespół reklamował się sloganem „natural big beat”, czyli że jest to naturalna młodzieńcza muzyka.
- Do komercji wam daleko...
MP - Co to jest komercja?
- To, co się dobrze sprzedaje, trafia na listy przebojów. Wy trafiliście między Eminema, Britney Spears i Avril Levigne.
MP - Jesteśmy na listach i cieszymy się z tego. Chcielibyśmy, żeby naszej muzyki słuchało jak najwięcej ludzi. Ale nie robimy swoich numerów po to, żeby się na siłę spodobać. Nie ma takiego ciśnienia. Jak coś wyjdzie fajnego, co trafia do ludzi i się podoba, tak jak „Orkiestra”, jesteśmy z tego zadowoleni. Nasza komercja na tym się opiera.
- Wolicie być zatem grupą popularną niż niszową?
HF - Mimo jakiejś tam popularności to i tak jest niewiele. Stare zespoły odeszły, małolaty słuchają Eminema, ale jest wielu, którzy przez ostatnie lata nie mieli wyboru w sensie muzycznym. Co cię stało z muzyką rockową? Jej już praktycznie nie ma, a jass był krótko.
- Za to jest coraz więcej muzyki klubowej i dużo hip hopu, ale on unika list przebojów. Ci, którzy tam trafiają, są przez środowisko odrzucani. Dla ludzi słuchających takiej muzyki jesteście totalnie komercyjni.
MP - Hip hop? Nie mam nic przeciwko. Na przykład taka Paktofonika jest dobra, bo chłopcy długo to robią i wiedzą, gdzie „wilk kwitnie”, ale w dużej mierze - co to jest? Kilku bambrów spod bloku. Szkoda, że zniknął program Disco Relaks w Polsacie. Chciałbym, żeby pojawił się nowy, który będzie pokazywał hiphopowców w identycznej konwencji. Ona do nich idealnie pasuje. 95 procent polskiego hip hopu jest żenujące.
HF - Oni nie chcą być na listach przebojów? A wiesz, ile biorą za koncert? A jadą na niego w czterech fiatem cinquecento, biorą adapter albo tylko płyty, bo sprzęt im niepotrzebny. Pokrzyczą 45 minut, palą jointa i jadą do domu...
MP - ...albo palą drugiego jointa i już nie jadą.

— Sukces zawdzięczacie Grzegorzowi Ciechowskiemu, który zarekomendował was wytwórni. Nagraliście płytę, później drugą. „Lokomotywą” pierwszej okazała się „Pani w obuwniczym”, a drugiej „Orkiestra”. Jak powstały?
MP - Jak wszystkie inne. Wysyłaliśmy sobie z kumplem sms-y w stylu „W Gdyni pobili się dwaj murzyni ciupagami”. A kiedyś przyszło: „pani w obuwniczym miała taki ruch, że aż jej się buty rozeszły”. Na próbie zaczęliśmy grać jakiś temat, ja zaśpiewałem ten tekst i fajna piosenka powstała. A że stała się lokomotywą? Chwała jej za to.

HF - Z „Orkiestrą” było tak, że grywałem sobie w kanciapie, a obok chłopcy mieli próby. W weekend łączyliśmy siły. Graliśmy, gadaliśmy do pierwszych autobusów i pociągów. W pewnej chwili uderzyłem dwa akordy, kolega kiedyś doniósł tekst „A co na to NATO” i tyle. Żadnej legendy.
- Plany na przyszłość?
MP - Przede wszystkim nowe płyty. A wykorzystując okazję chcielibyśmy pozdrowić babcię Jolkę, ciotkę Bojdołkę, Tereskę z Grunwaldzkiego i panią Hanię oraz tatę, bo miał wczoraj urodziny.

(grudzień 2002)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego